Cyfra versus analog

25 luty 2008 r.

To nie jest esej o wyższości jednego nad drugim. Nie chcę też mozolnie wymieniać różnic, jakie dzielą te dwie techniki. Byłoby to powtarzanie rzeczy dla jednych zupełnie oczywistych, dla drugich – zupełnie nieprzydatnych. Nie sądzę też, bym miał akurat najwięcej do powiedzenia w takiej dyskusji. Uzbierała mi się natomiast całkiem spora garść spostrzeżeń na temat posługiwania się obiema technikami …
W lutym 2006 roku zaopatrzyłem się w Nikona D50. Długo zbierałem, aż się doczekałem. Wziąłem go w garść, po czym trzasnąłem pierwszą fotkę – autoportret. Oglądam na kompie efekt – i opadły mi ręce! Dlaczego to wyszło tak PASKUDNIE!!! Czy ja jestem jakimś ciężkim pechowcem? Nie byłem pechowcem, tylko raptusem, tudzież człowiekiem nieuświadomionym. Krótkie zapoznanie się z menu uświadomiło mi, że aparat cyfrowy ma 10 000 możliwych ustawień, i że nie należy ignorować ich sensowności.

Jakoś tak nadal ciekawie się dzieje, że niektórzy świeżo upieczeni właściciele aparatu cyfrowego – do tej pory trzaskający na kliszy – oglądają swoje pierwsze serie wykonanych zdjęć i zachodzą w głowę – co tu nie gra? Efekty ich pracy daleko odbiegają od oczekiwań… Tymczasem nie musi wcale być tak, że coś nie gra. Jest po prostu inaczej, niż się coponiektórzy przyzwyczaili. Tak czy siak, różnice między technikami są bardzo ciekawe, nawet jeżeli nie mają dla nas znaczenia, warto sobie je uświadamiać. Choćby dla samej radości tej świadomości.

Aha! Jeszcze jedno małe uściślenie — bardzo ważne, bo dla niektórych jego brak rodzi zamieszanie i nieporozumienia. Używając słowa "cyfrówka" czy "aparat cyfrowy" mam na myśli tylko i wyłącznie cyfrową lustrzankę, podobnie też pisząc o "fotografii cyfrowej" mam na myśli używanie cyfrowej lustrzanki - nigdy tak zwanego kompaktu!. Pewne kwestie o których piszę w ogóle nie dotyczą aparatów kompaktowych, a raczej tyczą się ich znacznie poważniejsze problemy - tyle że jeszcze inne niż poniżej wymienione. Tyle w kwestii uściśleń.

Może tu kogoś zgorszę tym stwierdzeniem, ale fotografia analogowa jest łatwiejsza. Precyzując – łatwiejsza w obsłudze dla amatora. Zwyczajnie, jedyne co się tutaj technicznie ustawia, to czas i przysłona. OK, czasem bywa jeszcze kwestia wyboru pomiaru światła - matrycowa, punktowa, centralnie ważona (o ile producent wbudował takie cuda w swój produkt). Kompozycja kadru, doświetlanie lampą, bawienie się blendą, softboxem i innymi cudami, używanie takiego czy innego obiektywu – to już nie jest „obsługa” aparatu, tylko właśnie zasadnicze „robienie” zdjęcia, wspólne dla obu technik. Mając aparat analogowy bawimy się jedynie tymi dwoma parametrami. OK., zapomniałem – jest jeszcze kwestia doboru filmu. Jasne. Wybieramy film, zakładamy, trzaskamy tu i ówdzie – po czym wiemy już, czego się spodziewać. Po zmarnowaniu kilkunastu rolek wiemy już, czy mamy zacięcie do czerni i bieli, czy czegoś innego. Prędzej czy później wyrabiamy sobie zdanie i mamy swoich faworytów. I znowu jest tylko nieodmienne – czas i przysłona. Ewentualnie nawet tylko – przysłona, a czas niech sobie dobierze automat. Albo fixujemy czas, a przysłona niech jedzie wedle logiki rozmytej naszego aparatu, ukierunkowanej przez wybór sposobu pomiaru światła. Albo wszystkim kręcimy ręcznie. Tu naprawdę nie ma więcej kombinacji, przynajmniej jeśli chodzi o samą obsługę aparatu.

Inaczej jest z cyfrą. Jeżeli chodzi o konkretne przykłady, to skupię się na doświadczeniach z Nikonem D50, bo mam ich z nim akurat najwięcej. No fajnie, ale czy przy cyfrze zabawa nie jest podobna, co w wypadku analogu?

Nie jest. Cyfrowa zabawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Wszystko, co poprzednio dotyczyło analogu, pozostaje takie same, z wyjątkiem rzecz jasna wyboru filmu. Dochodzi za to całe mnóstwo ciekawych kruczków. Źródłem kłopotów jest pewien prosty fakt. O ile aparat analogowy ma za zadanie po prostu naświetlić kliszę, o tyle aparat cyfrowy musi dane z naświetlonej matrycy odpowiednio sobie ZINTERPRETOWAĆ. Inaczej ową interpretację musiałby przeprowadzać użytkownik, posługując się np. Photoshopem (niektórzy właśnie tak robią – i mają po temu ważkie powody). Dlaczego tak się dzieje? Nie chcę wchodzić we wszystkie techniczne szczegóły, przyjmijmy to jako aksjomat. Aparat cyfrowy miele dane z matrycy i równa je według pewnych wzorców. Jednym z takich jest balans bieli… W fotografii analogowej interpretację fotografowanej sceny „wykonywała” chemia użytej do fotografowania kliszy. Pomagało się tej chemii za pomocą filtrów – np. filtr konwersyjny pozwalający robić zdjęcia przy świetle żarowym, tak by wychodziły jak przy dziennym. Pomagało się jeszcze czasem w fotolabie – bawiąc się barwami składowymi światła powiększalnika. Zwykle jednak dla przeciętnego fotoamatora było to wspomaganie dziejące się poza jego plecami. Teraz o owo wspomaganie trzeba zadbać samemu… Stąd mamy ustawienia balansu bieli dla fotografii przy świetlówkach, przy żarówkach, przy słonecznej pogodzie, przy pochmurnym niebie, przy lampie błyskowej, oraz w warunkach skąpego oświetlenia. Mamy też rzecz jasna automatyczny balans bieli oraz możliwość skomponowania sobie czegoś według własnego uznania.

Ze swojego doświadczenia wiem, że właściwy wybór balansu bieli jest jednym z ważniejszych zadań, gdy bierzemy cyfrówkę w garść i zabieramy się za pstrykanie. Możemy sobie totalnie zepsuć imprezę, wybierając nie to ustawienie co trzeba, albo też możemy zrobić piękne zdjęcia w warunkach, które z początku wcale nie zachęcały nas do pstrykania. Poleganie wyłącznie na automatycznym balansie bieli to jeden z poważniejszych błędów… Co oczywiście nie oznacza, że jest on zupełnie niepotrzebny.

Drugie ciekawe ustawienie, to tajemniczo brzmiąca w Nikonie D50 – optymalizacja obrazu. Mamy tutaj takie oto interesujące pozycje:

  • normalna,
  • żywe kolory,
  • wyostrzona,
  • zmiękczona,
  • do bezpośredniego druku,
  • portretowa,
  • pejzażowa,
  • ustawienia użytkownika.

Jest tego trochę, nieprawdaż? Kombinując razem z możliwymi balansami bieli będziemy mieć lekko jakieś 50 kombinacji, nie licząc ustawień typu „custom”, czyli własnych. W praktyce nie jest tak źle, ja ustawiam sobie optymalizację portretową i jakoś wszystko idzie. Robię tak dlatego, że zbytnio kombinować mi się nie chce, a jedno co zauważyłem, to że ustawienie „normalne” jest zawsze do kitu. Jednak jak by nie patrzeć, pakując w aparat analogowy Fuji Velvię – takich dylematów się nie ma…

Najlepsza jednak zabawa zaczyna się wtedy, kiedy wydaje ci się, że trafiłeś na swój typ i wiesz jak i kiedy go używać, a tymczasem aparat robi ci niespodzianki… Tak niestety bywa bardzo często, a wynika z niezwykle prostego faktu, brzmiącego idiotycznie banalnie, ale będącego twardą (i szczęśliwą dla nas) rzeczywistością – ludzkie oko jest doskonalsze od jakiegokolwiek aparatu. Ludzkie oko – w komplecie z mózgownicą, która jak najlepszy superkomputer w czasie rzeczywistym przetwarza obraz z siatkówki oka w taki sposób, by ten najpiękniejszy z otaczających nas światów wyglądał dla nas jak najcudowniej! Krótko mówiąc, tam, gdzie dla naszego oka wszystko jest bardzo ładnie i romantycznie oświetlone – dla aparatu będzie to wariacka mieszanina ostrego światła i głębokiego cienia (patrz przykład – leśna gęstwina przetykana złocistymi promieniami sierpniowej słonecznej pogody). OK., ale jest to fakt dotyczący w ogóle fotografii jako takiej. Nasze oko jest lepsze – koniec kropka. Gdzie tkwi fotograficzny kruczek?

Otóż o ile aparat analogowy po prostu pstryka zdjęcie, o tyle aparat cyfrowy za wszelką cenę stara się coś zrobić z tym, co właśnie „cyknął” – stara się po prostu zastąpić nasz mózg w interpretacji świateł i cieni! Wychodzi z tego czasem niezła zabawa, jeżeli się nie umie przewidzieć następstw…

O co mi chodzi? Otóż aparat cyfrowy ma jedną wadę, którą stara się „inteligentnie” nadrobić elektroniką. Jest znacznie mniej tolerancyjny – nie tylko niż nasze oko, ale przede wszystkim mniej niż klisza – na ostre światło i duże cienie, złożone razem w jednej kompozycji. Stara się sobie z tym poradzić bardzo prostym sposobem, jakże często wykorzystywanym w Photoshopie – regulacją jasności i kontrastu. Wbudowana w aparat logika stara się „zbić” jasność do mniejszego poziomu i podbić cień, by można było coś w owym cieniu dostrzec. Wychodzą z tego kolorowe kwiatki – często dosłownie! Zacienione partie zdjęcia potrafią pokryć się – zupełnie niespodziewanie – wzorzystą kombinacją wszystkich kolorów tęczy, tak zwaną morką. Są to szumy, które zostały uwidocznione właśnie przez to, że aparat koniecznie chciał skompensować nam swoje wady konstrukcyjne. Stąd wynika jeden wniosek – fotografując cyfrówką trzeba się trochę nagłowić, jak dobrać ustawienia aparatu do fotografowanej sceny.

Bogactwo możliwych ustawień aparatu cyfrowego jest więc jedną z najważniejszych różnic, jaka dzieli fotografię cyfrową od analogowej. Pstrykając coś na kliszy po prostu ją naświetlasz, resztę robi za ciebie ktoś w fotolabie (sądzę, że nie robisz tego sam przy powiększalniku). Robiąc zdjęcia cyfrowe, dźwigasz cały fotolab ze sobą, nosząc go w aparacie.

Można rzecz jasna uprzeć się, by robić zdjęcia w formacie RAW, czyli zapisując je na karcie w postaci surowej, bez obróbki. Całą resztę robimy ręcznie w Photoshopie. Można i tak. Jest to najlepsza metoda, by osiągnąć wymarzone rezultaty. Ma jedną wadę… i to poważną. Dla wielu z amatorów może to być wada nie do przeskoczenia. Zabiera czas! Mnóstwo czasu! Proszę, oto przykład.

W 2007 roku zrobiłem w Bułgarii w sumie 9 GB zdjęć. Prawie trzy i pół tysiąca ujęć. Połowę wrzuciłem w katalog „zdjęcia śmieciowe”. Część – dokładnie 700 – wybrałem i zdecydowałem się pokazać znajomym. 70 zamieściłem w Internecie, na niniejszej stronie (ale w końcu skasowałem, bo były do niczego). Samo wybieranie, kadrowanie, lekkie poprawianie, obracanie do pionu, i takie inne drobne korekty – zajęły mi ze dwa weekendy. Gdybym miał te zdjęcia trzaskać w jako RAW, to nie starczyłoby mi nie tylko kart pamięci na ich przechowanie, ale zabrakłoby też życia na zrobienie z nich czegokolwiek nadającego się do obejrzenia. Dlatego nie używam tego formatu. Jak na razie w ogóle. Może kiedyś używał będę, ale obecnie za znacznie prostsze uważam wykorzystanie elektroniki aparatu, zapoznanie się z jej możliwościami i ich uwzględnianie w warunkach bojowych. Owszem, wadą jest to, że przy każdym wyjeździe muszę się na nowo „rozkręcić”, wyczuć klimat i dopasować to i owo – ale potem to już jakoś leci.

W tym, co przed chwilą napisałem, można dostrzec kolejną konsekwencję „pstrykania cyfrą”. Jeden z redaktorów jakiegoś fajnego magazynu fotograficznego nazwał to „inflacją fotografii”. Tak, fotografia cyfrowa prowadzi do nieuchronnej i bardzo specyficznej inflacji.

Mając w garści aparat analogowy ma się w najlepszym wypadku 36 klatek filmu. Każda rolka filmu swoje kosztuje, pięć rolek dobrej kliszy – to już równowartość 2GB karty SD. Kwestia kosztów nośnika jest w zasadzie marginesowa, choć ona każe nam trzymać się w ryzach, by nie podziurawić kieszeni. Jednak największy wpływ na to, jak się robi zdjęcia, ma fakt, iż na 2GB karcie mój Nikon robi nierzadko ponad 700 zdjęć! Co więcej, jak mi się jakieś nie spodoba – kasuję i robię inne. Cyka się więc zdjęcia na lewo i na prawo – no bo co to szkodzi – najwyżej coś się z tego skasuje. Cykamy trzy, cztery, pięć ujęć jednej sceny, troszkę z lewej, troszkę z prawej, troszkę bliżej, troszkę dalej, raz za razem kilkadziesiąt razy. Na taki luksus nie można sobie pozwolić mając w garści coś analogowego. Klisza ma tylko 36 klatek. Co to powoduje? Zastanawiasz się, zanim zrobisz zdjęcie! Myślisz znacznie intensywniej, jak je zrobić, czy aby wszystko ci leży, czy filtr polaryzacyjny jest we właściwej pozycji, czy kadr skomponowany na glanc, czy aby nie przykręcić bardziej przysłony dla większej głębi ostrości… Okoliczności, jak nas zmuszają do myślenia, paradoksalnie pracują na naszą korzyść. No, chyba że sami potrafimy się wziąć solidnie w karby i zawsze wkładać całe serce w każde ujęcie… Choć chyba nawet to niewiele by zmieniło. Mając na karcie zapas na ponad 700 ujęć (zdjęć 3000x2000 w formacie *.jpg z bardzo delikatną kompresją), nie sposób oprzeć się pokusie, by scenę na której nam zależy, obfotografować ze wszystkich stron, bo a nuż któreś zdjęcie przypadkowo wyjdzie najbardziej debeściarsko na świecie?

Wygoda „pstrykania” cyfrą powoduje, że pstryka się więcej. Tu z fotografią zaczyna się robić jak z pieniędzmi. Jak ma się więcej pieniędzy, to się więcej wydaje – nie zawsze zastanawiając się, czy wydajemy je dobrze, mądrze i korzystnie. Wygoda pstrykania owocująca większą produkcją objawia się też w przesiadce z trudniejszego aparatu analogowego, na ten, którym pstrykać łatwiej. Kiedy bawiłem się Zenitem, cztery rolki filmu były dla mnie ogromnym zapasem. Mając Canona z autofocusem i silniczkiem przewijającym klatkę, czułem się ciasno z zasobami rolek w liczbie 15 sztuk. Teraz czuję się ciasno z kartami SD o sumarycznej pojemności 13 GB… starczącymi na prawie 5000 zdjęć! Szczególnie jak mnie czeka wakacyjny wyjazd. Na szczęście nośnik staniał… i nadal tanieje…

Inflacja powoduje, że pieniądz traci siłę nabywczą, inaczej mówiąc – „tanieje”. Fotografia cyfrowa jest też znacznie tańsza, niż analogowa. Gdybym chciał zrobić tyle zdjęć, co ich zrobiłem w ciągu minionych dwóch lat – a zrobiłem ich jakieś 30 000 – i miałoby to być techniką analogową – to musiałbym na ich wywołanie i wykonanie odbitek 10x15 wydać około 25 000 zł. Nie byłoby mnie na to stać. Ewentualnie mając tę kasę, wolałbym zmienić samochód na nowszy. Albo zrobić coś jeszcze innego. Oczywiście, ma to też drugą stronę medalu – trzaskając te zdjęcia analogowo znacznie bardziej bym się zastanawiał, gdzie i jak zrobić ujęcie, włożyłbym znacznie więcej wysiłku w ich tworzenie. Stąd też zrobiłbym znacznie mniej zdjęć mając aparat analogowy. No cóż, można powiedzieć, że ta kwestia jest nadal dyskusyjna…

Istnieje jeszcze kilka mniej lub bardziej oczywistych różnic między technikami, o których można by pogadać, ale nie chce mi się bez końca wymądrzać na ten temat. Z drobnych ciekawostek, to najbardziej mnie zaskoczyła informacja, że aparat cyfrowy bywa wrażliwy na… światło odbite od matrycy, a następnie od soczewki obiektywu! No tak, nie da się ukryć, cyfrowa matryca jest przykryta filtrem, który MUSI być błyszczący, nie ma szans być matowy. Od błyszczącej powierzchni światło się odbija, a następnie pada na soczewkę obiektywu, od której znowu się odbija, po czym psuje zdjęcie! Podejrzewam, że niektóre zdjęcia zrobione cyfrówką, zasnute charakterystyczną białą „mgiełką”, to właśnie efekt pochodzący od obiektywu nie mającego na tylnej soczewce odpowiednich powłok… Nie wiem tego jednak na pewno. Fakt faktem, analogowy film – w przeciwieństwie do matrycy – jest matowy i zapewne taki efekt ma znacznie mniej szans na wystąpienie.