|
  |
|
Ayuttaya
Wyprawa do Ayuttai zajmuje cały dzień. Kierowca zabiera nas spod hotelu o ósmej rano, podróż trwa jakąś godzinę z hakiem. Na miejscu oddaje nas w ręce przewodnika. Tenże przewodnik monotonnym głosem, posługując się imitacją języka angielskiego, opowiada nam ciekawostki na temat zwiedzanych miejsc. Pożytek z owego przewodnika jest tylko jeden – trzeba go zapytać, o której godzinie koniec zwiedzania i gdzie trzeba się spotkać, żeby nas zawiózł w kolejne miejsce. Poza tym jego „zabytkowe opowieści” streścić można w trzech słowach: Ayuttaya, Budda, monument. Powtarzał je wielokrotnie jak mantrę, jak zaklęcia, a były to jedyne zrozumiałe słowa z jego przemowy. Do reszty nic dziwnego – zwiedzana okolica sprowadzała się właśnie do trzech słów – Ayuttaya, Budda i monument. Wszędzie dookoła nic tylko Budda i związane z nim monumenty.
Miłym akcentem wycieczki do Ayuttai był fakt, że mieliśmy praktycznie all-inclusive. Za jedyne 650 bhatów od osoby (dzieci płacą 550 BH) mieliśmy transport w-tę-i-z-powrotem, zwiedzanie pięciu kompleksów świątynnych, plus do tego wyśmienity lunch, z nieograniczonym limitem dokładek! Oczywiście, warto mieć ze sobą jakieś picie dla zaspokojenia pragnienia na bieżąco. Ale poza tym nie ma się o co martwić.
To, co napisałem powyżej, może zabrzmiało nieco chłodno. Przepraszam, już się poprawiam! Ayuttaya to mnóstwo wspaniałych zabudowań świątynnych, znakomity klimat zamierzchłej przeszłości, rozgrzewające wyobraźnię ruiny tudzież majestatycznie strzelające w niebo stupy! Ja niejako z racji specyficznego skrzywienia hobbystycznego nie znoszę sterczeć w jednym miejscu i słuchać przewodnika. Czasem na tym tracę, ale zwykle zyskuję - czas na zrobienie zdjęć. Zaś w Ayuttai zdecydowanie jest czemu robić zdjęcia! Powiem szczerze — o tym nie ma co wiele gadać, to trzeba zobaczyć. Zapraszam do zwiedzenia mini-galerii (to te obrazki na górze niniejszej strony) po zdjęcia z Ayuttai.
|
|
Ko Chang
Mieliśmy mały kłopot, gdyż doskwierał nam totalny brak pomysłu na to, gdzie by tu się wybrać na plażowanie. Miejsca ciekawe, takie jak Phi-Phi Island były koszmarnie drogie – ceny wynajęcia najmarniejszego pokoju nie schodziły poniżej 1000 bathów. Pattaya odpadła w przedbiegach – ponoć brudna i zadeptana, tudzież skoncentrowana na nabijaniu tajskiego PKB usługami wątpliwej proweniencji. Phuket – za daleko, zapewne też nie najtaniej, podobno równie zadeptany co Pattaya. Hua Hin – plaże tam niby są, ale miejsce nie najciekawsze. Wreszcie wzrok padł na Ko Chang… Okazało się, że to jest to!
Na Ko Chang plaże są puściutkie, ludzi mało, woda czyściusieńka i kryształowo przejrzysta. Dno bardzo płytkie, ciągnące się swoją płycizną bardzo daleko w głąb morza, tak że w porze odpływu można dojść na piechotę na sąsiednią wysepkę, odległą o niecały kilometr od brzegu. Morska fauna nieliczna, choć zauważalna – maleńkie kraby rysują na piasku ciekawe wzorki wokół swoich jamek, ale chowają się przed człowiekiem, tak że trudno je spotkać. Te większe kraby wchodzą z rzadka w pole widzenia, ale jeżeli już, to zwiewają w błyskawicznym tempie, kiedy tylko się zorientują, że coś wielkości człowieka zmierza w ich stronę. Jest po prostu spokojnie, cudownie, cicho i przytulnie. Kwaterę dostaje się przeważnie w małym domku stojącym parę metrów od plaży. Bywają też normalne, murowane piętrowe hotele dla bardziej wymagających gości – z klimatyzacją i pełnym wyposażeniem. Cena noclegu waha się tutaj wokół 500 bhatów za pokój (lub za cały domek). W naszym domku, wynajętym za 800 bhatów, spokojnie zmieściłyby się cztery osoby – pokój wyposażono w dwa ogromniaste, podwójne łóżka.
Ko Chang – poza morskimi – ma jeszcze kilka „terenowych” atrakcji. Można wypożyczyć skuter (koszt wynajmu – 150 bhatów za dzień. Słownie sto pięćdziesiąt!). Skuterkiem da się objechać wyspę wzdłuż i wszerz – a jest na niej parę rzeczy wartych obejrzenia, na przykład górskie wodospady. Pragnę jednak ostrzec – mimo że jest to automat, to na tym skuterze trzeba umieć jeździć! Jeżeli nie masz z nim żadnego doświadczenia, najpierw zaplanuj sobie co najmniej godzinę ćwiczeń w porze małego ruchu na ulicy. Ja próbowałem oswoić tego „rumaka” i przy pierwszej próbie zawrócenia kierunku jazdy wywinąłem solidnego orła. Miałem z głowy wycieczkę w głąb wyspy – skuterek stracił lusterko, a ja zyskałem rozkwaszone na amen kolano…
Tyle moich tajskich wrażeń. Po drodze zahaczyłem wprawdzie jeszcze o Kambodżę, ale ten wypad zasługuje na oddzielny raport — który niechybnie wkrótce napiszę. Co do Tajlandii, to z całą pewnością jeszcze raz tu przyjadę, zdecydowany załapać się na te atrakcje, które mnie ominęły. A było ich sporo – przeglądając katalogi miejscowych biur podróży dostawało się zawrotu głowy. Szczególnie że ceny tych atrakcji nie przyprawiały człowieka o nerwowe swędzenie w kieszeni...
Tymczasem pozdrawiam – do kolejnych wspomnień!
|