Świątynia buddyjska
jakich wiele w Bangkoku...

 


 
Słynna Khaosan Road
w porze małego ruchu...

 


 
Interes "kręci" się tutaj
dosłownie na każdym rogu...

Dziełem przypadku...

Właściwie to miałem jechać do Kenii... Ale traf chciał, że w Kenii zrobił się mały polityczny bałagan. Stchórzyłem... teraz tego błędu bym nie popełnił, ale akurat wtedy ogarnął mnie po prostu cykor. Co robić? Rzuciłem monetą i wyszło, że jak nie Kenia, to Tajlandia. Moneta miała na serio decydujący głos – okazało się, że w przybliżeniu za cenę wyprawy do Kenii dla jednej osoby, może pojechać do Tajlandii cała nasza trójka!

Lądowanie w Bangkoku

Odnaleźć się w Tajlandii jest dziecinnie prosto. Po pierwsze – trzeba zarezerwować sobie z wyprzedzeniem jakiś tani lot. Po drugie… nie, tu już nie ma po drugie. Lądując w Bangkoku wystarczy dostać się na Khaosan Road (koszt z lotniska to 500 bathów za taksówkę, 150 bathów od osoby za ekspresowy autobus), a na Khaosan Road jest już po prostu wszystko. Hotele, sklepy, knajpy, żarciownie, lokalne biura podróży, dworzec autobusowy… po prostu wszystko w jednym.

Mała uwaga – o ile dostać się na Khaosan Road i znaleźć tam hotel jest dziecinnie prosto, o tyle znalezienie dobrego i taniego miejsca nastręcza już nieco trudności. Zapewne po 13 godzinach lotu nie ma się zbyt wiele sił, by latać z plecakiem po piekielnie skwarnym Bangkoku w poszukiwaniu dobrego pokoju, który będzie zarazem przyjazny dla kieszeni. A znalezienie dobrego miejsca jest sprawą krytyczną. Khaosan Road jest ulicą wybitnie hałaśliwą, pełną knajp i dyskotek, a życie toczy się na niej do późna w nocy. Stąd też trzeba bardzo uważać, by nie dostać pokoju z oknem wychodzącym na to centrum nocnej rozrywki, bo inaczej nawet dubeltowe zatyczki w uszach nie pomogą… No, chyba że chcemy sami balować do rana, na sen przeznaczając upalne godziny dnia. Warto więc potraktowac Khaosan jako puntk orientacyjny, zaś kwatery szukać w niedalekiej okolicy, o niebo spokojniejszej...

Ceny bywają rozmaite. Za prymitywny pokoik z wentylatorem i z pojedynczą pryczą płaci się tu już od 150 bathów (czyli około 16 zł) za nocleg. Lepszy pokój, z klimatyzacją, to wydatek rzędu 500 bathów. Pokój luksusowy, z ogromnym łóżkiem dla dwojga, to 1100 bhatów. Bywają pokoje wybitnie ekonomiczne – kwatery zbiorowe. Na przykład 6 piętrowych pryczy dla 12 w sumie osób… wszystko za dwa dolary dziennie od osoby…

Żeby jednak znaleźć coś dla siebie, trzeba szukać. Ja powiem szczerze – lenistwo kazało mi się z początku zatrzymać w Khaosan Palace Inn. Pokój dwuosobowy z podwójnym łóżkiem plus klima kosztował nas 550 bathów. Ale było tam głośno, bo okno wychodziło w stronę ulicy. Dopłaciliśmy więc 200 bathów i dostaliśmy luksusowy i cichy apartament. Ostatniego dnia dowiedziałem się od spotkanej przypadkiem w autobusie turystki z Izraela, że nieopodal był hotel z pokojem za 150 bhatów, cichy i chłodny, choć bez klimy. Tyle że nieco dalej od Khaosan Road. Wniosek jest jeden – kto szuka, ten znajduje. Ze znalezieniem czegokolwiek innego nie ma już najmniejszych kłopotów. Kłopot jest tylko jeden – jak nie dać się oskubać.

Na początek kilka finansowych i logistycznych rad. Nie daj się złapać na motorikszę! Kierowcy tuk-tuków proponują przejażdżkę za pięć, dziesięć bathów, włączając w to program zwiedzania kilku najokazalszych świątyń – ale jest pewien żelazny punkt programu. Zakupy w sklepie! Nie same odwiedziny – jak zapewnia kierowca – ale właśnie zakupy! Tuk-tukarz będzie cię woził od sklepu do sklepu, dopóki czegoś w którymś nie kupisz. Owszem, można w końcu stracić cierpliwość i zrezygnować z dalszego objazdu sklepowego, ale wtedy zasuwasz… na piechotę. Ewentualnie łapiesz kolejnego tuk-tuka i… zabawa się powtarza! No chyba że od razu podasz uczciwą cenę (od 100 do 200 bathów, zależy czy blisko czy daleko) – a wtedy zwykle jedziesz bez problemu tam, gdzie chcesz. Choć też niekoniecznie… Za dokonane przez podwiezionego klienta zakupy tuk-tukarze dostają takie sute prowizje, że wręcz nie opłaca im się wozić klientów za 100 bathów po mieście. Nic dziwnego, że wyłażą ze skóry, by cię wcisnąć do zaprzyjaźnionego sklepu…

Bardzo wygodnym sposobem odwiedzania centrum – tzw. Siam Square – jest tramwaj wodny. Bilet w jedną stronę na całą trasę kosztuje 10 bathów (złotówka!), a przejażdżka sama w sobie jest genialną atrakcją! Łódka zasuwa po kanałach z prędkością sportowego ślizgacza, rozchlapując wodę w promieniu kilkunastu metrów – tak się dzieje przynajmniej na niektórych odcinkach. Minusem korzystania z tego środka lokomocji jest to, że trzeba się zorientować, gdzie znajduje się jej najbliższy przystanek. Od Khaosan Road do przystani wodnego tramwaju mieliśmy jakieś 15 minut piechotą. Mijaliśmy po drodze pomnik demokracji, zaś sama przystań jest prawie że u stóp Złotego Wzgórza (Golden Mount). Więcej szczegółów nie da rady wytłumaczyć, trzeba się po prostu spytać.

 

 



 
Stragan z jedzonkiem
bardzo rozmaitym...

 
Szeroki wybór
w jednej z żarciowni


Przepyszna konstrukcja
kulinarna!

Co zjeść?

Drugim zagadnieniem, którego dotyczą podróżnicze finanse i logistyka, to jedzenie. Na Khaosan Road (oraz w najbliższej okolicy) znajdziesz mnóstwo kapitalnych knajp, gdzie cena jednego dania waha się w granicach od 80 do 200 bathów. Piwo – od 80 do 150 bhatów. Zasiadasz, dostajesz do ręki menu, które niewiele ma ci do powiedzenia poza dziesiątkami smakowicie brzmiących nazw tajskich dań, zamawiasz, czekasz… Ale można inaczej! Na ulicy, szczególnie wieczorem, można trafić na obwoźny stragan, gdzie jest multum smakołyków! Co najważniejsze – widzisz, co jesz! No i nie czekasz. Każdy stragan ma swoją wyjątkową i niepowtarzalną ofertę – choć może z nielicznymi wyjątkami, kiedy chodzi o w miarę jednorodną potrawę – ale generalnie co stoisko, to inna propozycja. Tutaj można lekką przekąskę zjeść za 20 bhatów, porcja kurczaka – 10 bhatów, połówka ananasa (obrana, schłodzona lodem i pokrojona na kawałki) – 15 bhatów… Żyć, jeść i tyć! Nie ma mowy o tym, by zmusić się do zachowania diety.

Poza elegancką knajpą i obwoźnym straganem, jest jeszcze trzecia opcja. Ja to nazywam „żarciownia”. Jest to odpowiednik polskiej budki z chińszczyzną, lub też kebabowni. Takie żarciownie spotkać można tłumnie w okolicy bazarków, nadrzecznej przystani, bądź też wszędzie tam, gdzie dużo ludzi (ale niestety nie na Khaosan Road, gdzie królują restauracje). W żarciowni jedzonko jest powystawiane na wielkich półmiskach, tak że klient podchodzi i pokazuje, co go interesuje. Dostajemy takie danko na talerzu wraz z gratisowym ryżem, a całość kosztuje nas… niecałe 50 bhatów! Po prostu żyć, jeść i tyć! A, zapomniałem pewnie dodać, że jedzonko jest po prostu oszałamiająco przepyszne! Choć bywa też i ekstremalnie ostre… Osobiście dwukrotnie trafiłem na danie będące n-tą potęgą każdej kiedykolwiek próbowanej przeze mnie spożywczej pikantności… Na szczęście w takich żarciowniach, jeżeli jesteś poważnie zainteresowany posiłkiem, uprzejmi właściciele pozwalają skosztować po troszku proponowanych dań, żeby móc się zdecydować na coś, co ci posmakuje.

Jeszcze jedno spostrzeżenie. W przeciwieństwie do Indii, w tajskich knajpach, żarciowniach i na straganach wszystko jest maksymalnie schludne, czyściutkie, zadbane i apetyczne. Nie wiem, jak oni to robią, ale im się znakomicie udaje. Potrafią wykorzystać do maksimum skromne zasoby kuchennego zaplecza, tak że absolutnie nic nie ma prawa odebrać ci apetytu!


Spacerkiem po Bangkoku

Niektórzy uważają, że w Bankgoku to można pobyć dwa, trzy dni i ma się dosyć. Nie zgadzam się z tą opinią. Jest tu całe mnóstwo atrakcji, w zależności oczywiście od tego, co cię interesuje. Niemniej jednak, wkładając nieco wysiłku, można znaleźć materiał nawet na tydzień wypełniony wrażeniami!

Mówiąc o atrakcjach, mam na myśli przede wszystkim „dzienne atrakcje”. Bangkok słynie z nocnego życia, a ta niechlubna sława skłania niektórych do poważnego zastanowienia się, czy tu można bez obaw przyjechać z dziećmi. Rozwieję obawy. Można tu przyjechać z dziećmi. Żeby zażyć wątpliwej rozrywki, która dostarcza Tajlandii (mimo formalnego zakazu) około 20% dochodu narodowego, to trzeba udać się w rejon Patpong. Powiem szczerze – nie byłem na Patpong. Nie byłem też w żadnym z nocnych klubów na Khaosan Road. Jestem amatorem dziennych przygód. Ale zauważyłem jedno — że kiedy na ulicy wybucha nocne życie, to człowiek spotyka się z całym mnóstwem knajpianych ofert, ale wszystkie one są przyzwoite i dotyczą jedzenia, picia, tatuaży, dancingu oraz… szycia garniturów męskich. Ten, kto szuka „przygód”, ten je znajdzie, ale ten, kto chce spokojnie spędzić urlop z rodziną, ten nie ma się czego obawiać. Pod warunkiem, że w Bangkoku nie zapuści się wieczorem na Patpong (za dnia jest ponoć przyzwoicie), a jadąc nad morze będzie omijał szerokim łukiem Pattayę (gdzie „interes” działa dniem i nocą na okrągło i w każdym zakątku).

 

 




Szmaragdowy Budda
wnętrze przypomina
niejedną katedrę...

 

Tutejszej zabudowie brakuje jednego
— nieco przestrzeni!

 



Nad kanałem toczy się...
...zwyczajne życie!

 



Centrum handlowe PANTIP

W poszukiwaniu atrakcji

W Bangkoku pełno jest buddyjskich świątyń oraz charakterystycznych, klasztornych osiedli, w których mieszkają mnisi. Świątynie są bardzo do siebie podobne, ale za to wykończono je z najwyższą starannością. Kapią wręcz od złota i ornamentów! Teoretycznie nie można robić zdjęć mnichom, ale nikt się za to na dobrą sprawę nie obraża, ani nie protestuje. Wystarczy się szeroko uśmiechać, a wszystko można mieć za jeden uśmiech!

Będąc w Bangkoku nie można nie odwiedzić Pałacu Królewskiego oraz Świątyni Szmaragdowego Buddy. Pewnym minusem odwiedzenia tych miejsc jest konieczność założenia długich spodni i koszulki okrywającej ramiona. Kobiety muszą mieć długą spódnicę do kostek, ramiona również zakryte. Jest to z lekka uciążliwe z uwagi na upały. Jedynie dzieci niższe niż 120 cm mają dyspensę – rygor stroju ich nie obowiązuje, nie płacą również za bilet. Jeżeli cerberzy pilnujący wejścia stwierdzą u kogoś niedostatki w garderobie, kierują uprzejmie do wypożyczalni, gdzie za darmo wypożyczyć można długie spodnie, długą spódnicę lub koszulę zakrywającą ramiona. Gorąco zachęcam jednak do ubrania się we własne, stosowne ciuchy! Wypożyczane spodnie są najgrubszą wersją wełnianego dresu, koszula zaś tragicznie nie grzeszy elegancją…

Warto jednak zdobyć się na poświęcenie zarówno finansowe (bilet za 250 bhatów) oraz zwyczajowe, wdziewając długie szaty. Kompleks świątynno-pałacowy jest zaprawdę zachwycający! Samo wnętrze Świątyni Szmaragdowego Buddy przypomina wprawdzie wystrojem przeciętnej wielkości i renomy katedrę, ale czemu nie zobaczyć również i tego, skoro się już weszło. Z zewnątrz wszystko tutaj prezentuje się znacznie okazalej.

Zwiedzając inną wartą zachodu świątynię – tą, gdzie jest Leżący Budda – można zauważyć ciekawostkę. Wchodząc do świątyni usłyszymy charakterystyczny szmer wrzucanych pieniędzy na tacę. Otóż za plecami Buddy stoi dłuuuuugi rządek miseczek, do których przechodzący ludzie wrzucają drobniaki. W bilon można się zaopatrzyć w specjalnym świątynnym kantorze, gdzie uprzejmi mnisi rozmieniają banknoty. Dlaczego ludzie wrzucają do miseczek drobniaki, a nie banknoty? Bo jak by się wrzuciło banknot, to by nic nie stuknęło i Budda by nie usłyszał… No i ofiara by się zmarnowała! A tak, to Budda słyszy i jest zadowolony – wystarczy spojrzeć, jak jego posąg się szeroko uśmiecha!

Bardzo ciekawym przeżyciem jest spacer nad kanałem, po dzielnicy zajętej przez domki biedoty. Nie są to klasyczne slumsy! Przypominają raczej starą, niesamowicie ciasno zabudowaną wioskę. Domki wpijają się w muł kanału za pomocą długich pali. W południe prawie nie spotyka się tu ludzi. Bardzo łatwo zabłądzić, ale spacerując przez jakiś kwadrans zawsze się w końcu wychodzi na jakąś główniejszą ulicę – tam wystarczy złapać tuk-tuka i już powraca nam kontakt z cywilizacją. Jeżeli zdarzy nam się nadziać na miejscowych w ich podwórkowym otoczeniu, zaskoczy nas ich miłe podejście do turysty. Jedna gospodyni, widząc że nieco utknęliśmy, zabłądziwszy w labiryncie nadkanałowych uliczek, przeprowadziła nas do wyjścia przez własny dom i pokazała drogę. Nikt się nie krzywił, ze przechodzimy mu przez podwórko. Cudowne ludziska! Gdybym znał tajski język, chyba chciałbym zamieszkać w Tajlandii!

Znakomitą atrakcją jest też wycieczka łódką po kanałach. To nie jest to samo co wodny tramwaj – ze względu na bryzgi wody, wzbudzane przez rozpędzoną łódź, nadburcia wodnego tramwaju są zasłonięte, stąd też kiepsko wychodzi obserwacja okolicy. Łódka wycieczkowa jest pod tym względem znacznie praktyczniejsza. Niesamowite jest choćby samo obserwowanie, jak jegomość kierujący nią operuje całym swym ciałem, wieszając się na drążku ogromnego bykomotoru, by wykonać skręt! Wycieczka łódką jest oferowana w kilku wariantach, od godzinnego rejsu po całodniowy. Można sobie samemu zażyczyć, jakie rejony chce się zwiedzić. Koszt wynajęcia całej łódki na godzinny rejs to 1000 bathów. Za całą łódkę. A że do łódki może wejść spokojnie nawet 10 osób (i nikomu nie jest ciasno), to zbierając ekipę znajomych możesz mieć przejażdżkę za przysłowiowe grosze…

Inna ciekawostka, to miejscowe muzea. Jest ich całe mnóstwo. Ja nie zwiedziłem ani jednego, ale amatorzy wystaw, wernisaży tudzież martwej natury wszelkiego rodzaju znajdą tutaj „full wypas”.

Ostatnia rzecz, to zakupy. W Bangkoku jest nie tylko tanio. Tu jest wszystko. Płatności kartą kredytową nie są narażone na zbytnie wypatroszenie prowizją – płacąc MasterCardem Citibankowym dostałem całkiem niezły przelicznik za bhata. Trzeba jednak pamiętać, że bank ściąga prowizję za przewalutowanie (3%), a sprzedawca dolicza czasami nawet 4% myta za to, że nie chcemy mu dać gotówki. Rzecz jasna, kartą można płacić zazwyczaj w większych sklepach lub centrach handlowych. Tam też bywa drożej, niż na bazarze. Mimo tego wszystkiego płacenie kartą okazuje się być czasem korzystniejsze, niż kupowanie dolarów w Polsce i wymiana ich na bathy w Tajlandii (aktualny kurs za naszego pobytu wahał się między 29,50 do 30,50 bathów za 1 USD). W żadnym wypadku nie opłaca się kupować bhatów w polskim kantorze!

 

 



Spacerowa łódka
napędzana bykomotorem

Śladami wrażeń

Miałem naiwną nadzieję, że jadąc do Tajlandii samodzielnie, zdołam sobie wypełnić czas w podobny sposób, jak bym jechał na przygotowaną przez jakieś biuro objazdową wycieczkę. Nic z tego. Udało nam się wybrać jedynie do Ayuttai, odbyć trzydniowy trekking po dżungli w okolicach Chiangmai, wypuścić się na trzy dni do Kambodży, oraz spędzić resztę czasu na plażach cudownej wyspy – Ko Chang. Ale cóż, wrażeń wystarczyło! Mam nauczkę na przyszłość – wycieczki najlepiej jest zamówić i opłacić na samym początku pobytu, korzystając z usług jednego biura. Dostajemy wtedy konkretną zniżkę, jako że bierzemy sporo za jednym zamachem. Ofert jest całe multum! Nie pamiętam nazw wszystkich atrakcji, ale bogactwo i obfitość propozycji potrafi zakręcić w głowie. Najciekawsze jest to, że prawie każdą ofertę można dostosować do własnych potrzeb, jeżeli ma się jakieś specjalne życzenia.

Jedna uwaga – w lokalnym biurze podróży nie opłaca się kupować samego przejazdu. Oni ściągają prowizję w wysokości 100%! Bilet z Bangkoku na Ko Chang kosztuje w biurze 600 bhatów, podczas gdy przewoźnik bierze zaledwie 280… Można więc sporo zaoszczędzić, jeżeli wszędzie jedziesz samodzielnie, a atrakcje kupujesz na miejscu. Wadą takiego rozwiązania jest to, że musisz wiedzieć, gdzie jechać, jak jechać i skąd jechać (gdzie te autobusy mają przystanek?) – a na miejscu trzeba być zorientowanym, gdzie pytać o atrakcje. No cóż, frycowe się płaci. Ja zapłaciłem. Gdybym był sam, bez rodzinki, zapewne bym coś kombinował, ale mając na głowie komfort najbliższych…

 

 




Budda
obrosły korzeniem

Ayuttaya

Wyprawa do Ayuttai zajmuje cały dzień. Kierowca zabiera nas spod hotelu o ósmej rano, podróż trwa jakąś godzinę z hakiem. Na miejscu oddaje nas w ręce przewodnika. Tenże przewodnik monotonnym głosem, posługując się imitacją języka angielskiego, opowiada nam ciekawostki na temat zwiedzanych miejsc. Pożytek z owego przewodnika jest tylko jeden – trzeba go zapytać, o której godzinie koniec zwiedzania i gdzie trzeba się spotkać, żeby nas zawiózł w kolejne miejsce. Poza tym jego „zabytkowe opowieści” streścić można w trzech słowach: Ayuttaya, Budda, monument. Powtarzał je wielokrotnie jak mantrę, jak zaklęcia, a były to jedyne zrozumiałe słowa z jego przemowy. Do reszty nic dziwnego – zwiedzana okolica sprowadzała się właśnie do trzech słów – Ayuttaya, Budda i monument. Wszędzie dookoła nic tylko Budda i związane z nim monumenty. Miłym akcentem wycieczki do Ayuttai był fakt, że mieliśmy praktycznie all-inclusive. Za jedyne 650 bhatów od osoby (dzieci płacą 550 BH) mieliśmy transport w-tę-i-z-powrotem, zwiedzanie pięciu kompleksów świątynnych, plus do tego wyśmienity lunch, z nieograniczonym limitem dokładek! Oczywiście, warto mieć ze sobą jakieś picie dla zaspokojenia pragnienia na bieżąco. Ale poza tym nie ma się o co martwić.

To, co napisałem powyżej, może zabrzmiało nieco chłodno. Przepraszam, już się poprawiam! Ayuttaya to mnóstwo wspaniałych zabudowań świątynnych, znakomity klimat zamierzchłej przeszłości, rozgrzewające wyobraźnię ruiny tudzież majestatycznie strzelające w niebo stupy! Ja niejako z racji specyficznego skrzywienia hobbystycznego nie znoszę sterczeć w jednym miejscu i słuchać przewodnika. Czasem na tym tracę, ale zwykle zyskuję - czas na zrobienie zdjęć. Zaś w Ayuttai zdecydowanie jest czemu robić zdjęcia! Powiem szczerze — o tym nie ma co wiele gadać, to trzeba zobaczyć. Zapraszam do zwiedzenia mini-galerii (to te obrazki na górze niniejszej strony) po zdjęcia z Ayuttai.

 

 




Chiangmai obfituje
w ciekawe świątynie




Ten wąż jest żywy!




Krowy mają tutaj
luksusowe widoki!




Doprawdy trudno tu
o skrawek poziomej przestrzeni

Chiangmai Trekking

Trekking w Chiangmai ma z samym Chiangmai tyle wspólnego, że owo miasto na północy Tajlandii służy za bazę wypadową. Jedzie się tutaj przez całą noc, przyjeżdża do hotelu o szóstej rano, po czym można wypocząć w pokoju i wziąć prysznic. Kierowca zabiera nas w trasę dopiero około 9.30, więc jak by ktoś miał ochotę i skrawek energii, to można wypuścić się jeszcze w miasto. Naprawdę warto, gdyż Chiangmai obfituje w ciekawe świątynie i świątynki, nieco bardziej fikuśne w swym architektonicznym kształcie niż te spotykane w Bangkoku.

Nasz program rozpoczął się wizytą w Ogrodzie Orchidei. Drugim przystankiem była farma węży, gdzie obejrzeliśmy kapitalny, godzinny wężowy show! Treser wyczyniał niesamowite cuda ze swoimi podopiecznymi, straszył nimi widownię (dwie dziewczyny w popłochu zwiały z sali), dawał je pogłaskać po łebku, ale nie zapomniał też zademonstrować, że jego pupile nie zostały pozbawione zębów jadowych…

Po opuszczeniu wężowej farmy dotarliśmy na miejsce, z którego zaczął się właściwy trekking. Można go streścić w kilku słowach – las, chaszcze, wąska ścieżka raz pod górę, potem w dół, co dwadzieścia minut odpoczynek. Dżungla pełna bambusowych krzaków. Nie jest ona taka gęsta, jak na filmach. Ot, po prostu las, tyle że egzotyczny, przeważnie bambusowy. Aha, no i owady. Mnóstwo owadów, które na szczęście nie wpadają na człowieka ani nie fruwają nad głową. Ale za to słychać je dookoła… Zapomnijcie o subtelnym śpiewie ptaków! Zapomnijcie o słodkiej ciszy! Wokół pełno jest odgłosów prowadzonej zawzięcie wycinki! Miałem wrażenie, jakby nieopodal cały legion drwali z mechanicznymi piłami pracował na akord, płatny gotówką! Dokładnie tak brzmiały te owadzie odgłosy – zupełnie tak, jakby ktoś zapuszczał spalinową piłę, piłował nią po czym odpuszczał, a potem znowu… Inne owadziska brzęczały zupełnie jak wiertarka stomatologiczna, zapuszczana w ząbek celem oczyszczenia miejsca pod plombę… Wszystko to miało rzecz jasna natężenie nieco mniejsze, niż rzeczywiste odgłosy pracy wspomnianych narzędzi, zachodzę jednak w głowę, jakim cudem te insekty potrafią tak dokładnie naśladować dźwięk wytworów ludzkiej techniki…

Na szczęście owadzie hałasy były słyszane tylko w niektórych rejonach lasu. Na pozostałych odcinkach mieliśmy ciszę i spokój. Pierwszego dnia, po dwóch godzinach spaceru, dotarliśmy do wioski, gdzie mieliśmy zorganizowany nocleg.

Wioseczka w górach miała znakomite, malownicze położenie! Gdybym był wziętym pisarzem, spędzałbym tu większość czasu pisząc powieści, wracając do cywilizacji tylko na parę dni w miesiącu, celem skontaktowania się z wydawcą. Gromadka zgrabnych bambusowych domków rozsiadła się na grzbiecie górskim, który swoim „łbem” łagodnie opada w niziny, ale boki posiada dość strome. Ów grzbiet jest stosunkowo wąski, tak że cudowne, zapierające dech w piersiach widoki wdzierają ci się do oczu zarówno od wschodu, jak i zachodu – a to oznacza kapitalny spektakl rano i wieczorem. Spacerując środkiem wioski nie wiesz, czy odwrócić wzrok w lewo czy w prawo! Niezmiernie żałuję, że nie zatrzymałem się tam dłużej, tak co najmniej na trzy dni. Następnym razem zapytam o taką opcję u organizatora.

Wieczorem, po kolacji, kiedy większość wycieczkowiczów położyła się na materacach w sypialni, zapukały do nas miejscowe baby z propozycją… masażu! Byłem zmęczony i nie chciało mi się zawracać sobie pleców masażem, ale jak zorientowałem się, że harmider i tak nie da mi spać, to dałem się namówić. Tym bardziej, że za moje plecy – obok tajskiej mamuśki – zabrał się również jej czteroletni synek! Bardzo mnie to rozbawiło, bo dzieciak podszedł do dzieła najzupełniej poważnie. Masaż kosztował 100 bhatów – dało się przeżyć. Ciekawe, że identyczna cena obowiązywała w Bangkoku…

Następny dzień to była głównie górska łazęga – trasa jeszcze bardziej stroma niż dnia poprzedniego. Po drodze zahaczyliśmy o jakąś wioskę. Zastanawiał fakt, że każda chałupka wyposażona była w… baterię słoneczną! Przewodnik wyjaśnił nam, że swego czasu Król, przejęty losem poddanych, zafundował wszystkim mieszkańcom wiosek po komplecie energetycznym – bateria słoneczna plus akumulator! Nic dziwnego, że Tajowie kochają swojego Króla! Europejczycy mogliby się od nich nauczyć elementarnej wdzięczności. U nas Unia daje na lewo i na prawo miliony funduszy i dofinansowań, a wszyscy jak jeden mąż klną na Unię… A fe, nie ładnie rodacy, nie ładnie…

W pewnym momencie przybyliśmy nad wodospad. Niespecjalnie wysoki, górski wodospadzik, wpadający do całkiem zgrabnego kąpieliska. Wokół wodospadu zbudowano coś w rodzaju turystycznego schroniska. Przerwa na lunch, a potem – kąpiel! Woda wydawała się być nieziemsko zimna, ale było to tylko złudzenie rozgrzanego słońcem ciała. Kilka chwil aklimatyzacji w wodzie, po czym wodospad zrobił nam kapitalny masaż pleców. Nie chciało nam się ruszać w dalszą drogę! Ale było trzeba w końcu iść, na kolejną kwaterę musieliśmy dotrzeć przed zmrokiem.

To co nas zaskoczyło podczas pobytu w owych leśnych schroniskach, to było znakomite zorganizowanie wszystkiego, czego turystom do szczęścia potrzeba. Zapewniono całkiem niezłą kuchnię, można było wziąć prysznic pod bieżącą wodą, spanko było czyste, schludne i wygodne. Wszystko bez prądu i w sercu lasu. Na miejsce nie prowadziła żadna droga oprócz leśnej wąskiej ścieżki. Szacuneczek, panowie!

Kiedy mieliśmy za sobą łażenie po górskich zaroślach, zaproszono nas na przejażdżkę na słoniach. Zaraz po niej odbył się spływ pontonami w dół górskiego potoku – tak zwany rafting. Ze względu na niski stan wód, była to atrakcja dostępna nawet dla mojego dziewięcioletniego syna. Ostatni etap – to rejsik drewnianą tratwą po spokojnych wodach lokalnej rzeczki, oraz obiad – długo wyczekiwany po tych wszystkich atrakcjach dnia!

 

 

 


Na tę wyspę
idzie się piechotą!

 

Woda jest tu płyciutka!

 

Zaś kwatera
— dosłownie nadmorska!

Ko Chang

Mieliśmy mały kłopot, gdyż doskwierał nam totalny brak pomysłu na to, gdzie by tu się wybrać na plażowanie. Miejsca ciekawe, takie jak Phi-Phi Island były koszmarnie drogie – ceny wynajęcia najmarniejszego pokoju nie schodziły poniżej 1000 bathów. Pattaya odpadła w przedbiegach – ponoć brudna i zadeptana, tudzież skoncentrowana na nabijaniu tajskiego PKB usługami wątpliwej proweniencji. Phuket – za daleko, zapewne też nie najtaniej, podobno równie zadeptany co Pattaya. Hua Hin – plaże tam niby są, ale miejsce nie najciekawsze. Wreszcie wzrok padł na Ko Chang… Okazało się, że to jest to!

Na Ko Chang plaże są puściutkie, ludzi mało, woda czyściusieńka i kryształowo przejrzysta. Dno bardzo płytkie, ciągnące się swoją płycizną bardzo daleko w głąb morza, tak że w porze odpływu można dojść na piechotę na sąsiednią wysepkę, odległą o niecały kilometr od brzegu. Morska fauna nieliczna, choć zauważalna – maleńkie kraby rysują na piasku ciekawe wzorki wokół swoich jamek, ale chowają się przed człowiekiem, tak że trudno je spotkać. Te większe kraby wchodzą z rzadka w pole widzenia, ale jeżeli już, to zwiewają w błyskawicznym tempie, kiedy tylko się zorientują, że coś wielkości człowieka zmierza w ich stronę. Jest po prostu spokojnie, cudownie, cicho i przytulnie. Kwaterę dostaje się przeważnie w małym domku stojącym parę metrów od plaży. Bywają też normalne, murowane piętrowe hotele dla bardziej wymagających gości – z klimatyzacją i pełnym wyposażeniem. Cena noclegu waha się tutaj wokół 500 bhatów za pokój (lub za cały domek). W naszym domku, wynajętym za 800 bhatów, spokojnie zmieściłyby się cztery osoby – pokój wyposażono w dwa ogromniaste, podwójne łóżka.

Ko Chang – poza morskimi – ma jeszcze kilka „terenowych” atrakcji. Można wypożyczyć skuter (koszt wynajmu – 150 bhatów za dzień. Słownie sto pięćdziesiąt!). Skuterkiem da się objechać wyspę wzdłuż i wszerz – a jest na niej parę rzeczy wartych obejrzenia, na przykład górskie wodospady. Pragnę jednak ostrzec – mimo że jest to automat, to na tym skuterze trzeba umieć jeździć! Jeżeli nie masz z nim żadnego doświadczenia, najpierw zaplanuj sobie co najmniej godzinę ćwiczeń w porze małego ruchu na ulicy. Ja próbowałem oswoić tego „rumaka” i przy pierwszej próbie zawrócenia kierunku jazdy wywinąłem solidnego orła. Miałem z głowy wycieczkę w głąb wyspy – skuterek stracił lusterko, a ja zyskałem rozkwaszone na amen kolano…

Tyle moich tajskich wrażeń. Po drodze zahaczyłem wprawdzie jeszcze o Kambodżę, ale ten wypad zasługuje na oddzielny raport — który niechybnie wkrótce napiszę. Co do Tajlandii, to z całą pewnością jeszcze raz tu przyjadę, zdecydowany załapać się na te atrakcje, które mnie ominęły. A było ich sporo – przeglądając katalogi miejscowych biur podróży dostawało się zawrotu głowy. Szczególnie że ceny tych atrakcji nie przyprawiały człowieka o nerwowe swędzenie w kieszeni...

Tymczasem pozdrawiam – do kolejnych wspomnień!