Miss Tanaka



Miss No-tanaka...



Miss "pocztówka"



Babcia-cygarniczka



Uliczka Yangonu



Prawie jak Johnny Walker

   Dziwnym zbiegiem okoliczności, tuż przed wyjazdem do Birmy, nadziałem się na wiele artykułów prasowych o tym kraju. Okazało się, że od kilku miesięcy trwał ich jakiś dziwny "wysyp", a zamieszczane były niekoniecznie w prasie podróżniczej typu Traveller czy National Geographic. Artykuły płakały nad Birmą, że tam reżim, że bieda, że wszystko się sypie, że wojsko, zasieki, zamieszki, zamordyzm, że ludzie boją się rozmawiać z obcokrajowcami z obawy przed szykanami, że jest totalny brak mediów — tylko jeden jedyny program w telewizji i jedna jedyna gazeta wychodząca raz na tydzień, a czasem nawet raz na miesiąc. Ha! Takie wieści ogromnie podsyciły mój apetyt, by tam pojechać... Szczególnie że fotki pojawiające się w owych artykułach przedstawiały arcyciekawy, inny świat! Po przybyciu na miejsce przekonałem się, że fotografia nie kłamie (choć powinna!), zaś artykuły prasowe na odwrót, choć nie powinny, to są — delikatnie rzecz ujmując — mocno przesadzone... Na miejscu żadnych zasieków, żadnego wojska, kioski pękają od prasy zachodniej i lokalnej, zaś telewizja nadaje mundial i wyświetla się go — obok BBC — w każdej większej knajpie...

   Ale o tym, jak jest, a raczej — jak nam było w Birmie wiosną 2010 r., to zaraz napiszę. Wspomnieć muszę tylko, że choć bardzo się zawsze staram, tym razem nie udało mi się skłamać fotografią. Bo twardo twierdzę, że fotografia, żeby była ciekawa i niebanalna, to właśnie musi kłamać, mamić oczy tym, czego bez niej ludzki wzrok nie zobaczy, a jedocześnie by wyglądać maksymalnie prawdopodobnie — a takiego kłamstwa nikt nie ma fotografii za złe. Bo bez tego fotografia nie jest fotografią, tylko kserokopią rzeczywistości. Ale cóż, nie udało mi się. Zazwyczaj nie umiem kłamać. Mam za to nadzieję, że osiągnę cel na innym polu i że uda mi się opisać birmańskie klimaty jak najrzetelniej.

   Jeszcze jedna ważna uwaga! W Polsce namiętnie mówi się „Birma”, a tymczasem to nie jest żadna Birma. Co najwyżej była. Obecnie po polsku powinno się mówić „Mjanma”, zaś sami obywatele tego kraju mówią o nim Myanmar. To prawda, że powrót do starej nazwy zawdzięczamy rządzącej juncie wojskowej, niemniej jednak jest to nazwa historyczna, powszechnie w tym kraju używana. Jakkolwiek tamtejsi ludzie rozumieją, jak się powie na kraj „Birma”, a stolicę nazwie „Rangoon”, to jest to jednak tak, jakby ktoś u nas na Łódź mówił uparcie „Litzmannstadt”, a Polskę nazywał „Priwislinia”… Te nazwy nadali tam po prostu Brytyjczycy. Ale, ponieważ język nie rządzi się tym, co słuszne i prawidłowe, tylko tym co dla większości zrozumiałe, nadal będę mówił „Birma”... Bo kto u nas wie, co to jest „Mjanma”?

Krótko ma temat trasy

   W Birmie zwiedziliśmy cztery regiony, najpopularniejsze wśród tych, którzy przyjeżdżają tu po raz pierwszy. Brzmi to straszliwie sztampowo i banalnie, ale to tylko pozory - bowiem Birma jako kraj po prostu nie jest sztampowa! (Poza tym zaryzykowałbym stwierdzenie, że nawet egipską Hurghadę można zwiedzać w niebanalny sposób). Szczerze mówiąc, jeżeli ktoś ma do dyspozycji dwa tygodnie, to taki wybór po prostu sam się narzuca jako swoiste optimum. Oczywiście nie dało rady pominąć stolicy, Yangonu, ale pomijać jej zdecydowanie nie wypada. Potem rzuciło nas do Mandalay, które samo w sobie jest nieziemskie, ale prawdziwe zabytki rozsiane ma dookoła — Ava, Sagaing, Mingun... Następnie polecieliśmy do Bagan (Pagan), gdzie zaszumiało nam w głowach od ilości i różnorodności buddyjskich świątyn, stup, pagód, monumentów, posągów i wszystkiego co buddyjskie. Dwa dni w Bagan, a potem skok nad Inle, będące dla nas bazą wypadową do Pindayi, Kakku, oraz do In Thein.

   Dwa słowa na temat tego, czego nie widzieliśmy. Nie pojechaliśmy do Kyaiktiyo by zobaczyć Golden Rock. podobno jest to kapitalna wyprawa, ale nam nie starczyło czasu. Gwoździem do trumny była wiadomość, że słynną Złotą Skałę właśnie odnawiają. Ja żałuję bardziej samej podróży pod Golden Rock, gdyż sama jej perspektywa wydawała mi się znacznie bardziej fascynująca niż ów pozłacany głaz, który mielibyśmy zobaczyć u celu. Choć tenże głaz prezentuje się, jakby nie patrzeć, również widowiskowo...

   Nie odwiedziliśmy też Góry Popa, centrum kultu duszków opiekuńczych, czyli Natów. I zapewne nie było nas jeszcze w wielu wartościowych miejscach. Powiem szczerze – nie żałuję. Może następnym razem. Nie chcę przez to powiedzieć, że tam nie ma po co jechać, o nie! Chodzi o to, że Birma jest tak pełna wrażeń, zabytków, prastarych świątyń, rozmaitych ruin i szczątków starożytności, a przy okazji pełna egzotyki i ciekawych ludzi, że każdy dzień pobytu był naładowany po brzegi przeżyciami! Nie było szansy czegokolwiek żałować, mam wrażenie, że jeśli miałbym odwiedzić za jednym zamachem coś jeszcze, to chyba by to było ponad moje siły…

   Kochani, pozwolicie że nie będę wyczerpująco pisał o obejrzanych zabytkach. To, co można zobaczyć w Birmie, zamieściłem wraz ze zdjęciami w Galerii, parę fotek z opisem wrzucę też w pokaz slajdów Power Pointa. Tutaj chciałbym się jak zwykle skoncentrować na luźnych impresjach wyniesionych z pobytu w tym pięknym kraju.

Birmańska radość życia

   Birmańczycy są radośni! To było coś, co mnie najbardziej w tym kraju uderzyło. Nie chodzi mi przy tym o to, że są non-stop roześmiani. Ale widać było prawie we wszystkim, co robili, swoistą radość z istnienia i z przeżywania swojego życia. Owszem, widzieliśmy też i ludzi dotkniętych niedostatkiem i nieszczęściem, którzy byli tego nieszczęścia i niedostatku głęboko świadomi, ale takich ludzi spotyka się w zasadzie wszędzie. W  Birmie, gdzie niedostatek mierzyliśmy europejską miarą, jest proporcjonalnie znacznie więcej zadowolonych z życia ludzi, niż w każdym innym odwiedzonym przeze mnie dotychczas kraju. Cóż, to po prostu moje osobiste wrażenie.

   Ludzie w Birmie są dla mnie naprawdę niesamowici. Nie spotyka się takich w Tajlandii, leżącej przecież niedaleko. Tajowie wydają się być znudzeni białymi przybyszami. Przywykli do turystów. Nauczyli się też ich skubać i kroić na każdym kroku. Opanowali pełen wachlarz sztuczek i kruczków mających na celu wyłuskanie turyście z portfela jak największej ilości kasy (szczególnie celują w tym kierowcy tuk-tuków!). Birmańczycy są pod tym względem nadal przaśni... Nie chcę oczywiście w żaden sposób przygadywać Tajom, którzy potrafią być sympatyczni i wśród których poczuć się można o niebo lepiej niż wśród dyżurnych cwaniaków obstawiających turystyczne szlaki w Egipcie czy Tunezji! Jednak w porównaniu z Birmą ta ostatnia wygrywa z Tajlandią, i to o spory dystans. W Tajlandii jest się często „elementem”, jednostką podlegającą obróbce w machinie turystycznego biznesu. W Birmie jesteś zaś gościem! I to naprawdę można odczuć.

   Jeden z naszych ludzi, niejaki Włodek, był botanikiem-pasjonatem. Właził co kawałek w różne krzaczory i wycinał sobie odnóżkę upatrzonego krzewu, by ją następnie włożyć w mokry gałganek i zapuszkować w plastikową butelkę celem przywiezienia do kraju i posadzenia w doniczce. Gdy byliśmy w Nyaungshwe, nad Inle, Włodek wlazł w jakiś żywopłot z twardym zamiarem pozyskania sadzonki krzewu który uznał za niezwykle interesujący. Żywopłot ów rósł nieopodal knajpki, gdzie siedziała spora grupka tubylców. Włodek dał weń nura i zaczął go zamaszyście przeszukiwać w poszukiwaniu stosownej odnóżki. Jako że zarośla były dość gęste, trząsł nimi zapamiętale przedzierając się przez ich gęstwinę, aż zaciekawił tym ludzi siedzących w knajpie. I oto wyłazi piętnastu Birmańczyków i staje półkolem przed trzęsącym się żywopłotem, w którym buszuje w najlepsze Włodek… Ludzie gapią się na żywopłot, nie widząc człowieka, ja zaś baranieję zupełnie, a potem wołam Włodka – „Włodek, Włodek! Wyłaź stamtąd! Chłopie, sensację robisz, dajże już spokój, ludzie się zlecieli, Włodek, przestań proszę, lepiej chodźmy stąd!”. Włodek ani myślał mnie słuchać. W pewnym momencie wychynął z krzaków, ciągnąc za sobą upatrzoną gałązkę, która nie chciała dać się urwać. Wysadził głowę z zarośli i podobnie jak ja zbaraniał na widok birmańskiego komitetu powitalnego… A ów komitet zbaraniał na widok Włodka! Zapewne goście myśleli, że w krzakach buszuje jakiś zwierz… Chwila konsternacji, po czym jeden z miejscowych widocznie załapał o co chodzi, dostrzegając w ręku Włodka kawałek „krzaka”, którego on nie mógł urwać. „Ciap-ciap?” — pokazał facet na migi, zaś Włodek przytaknął. Ktoś natychmiast skoczył po nożyczki… No cóż, może jestem zbyt krytycznie nastawiony do naszych rodaków, ale w Polsce w takiej sytuacji obawiam się, że skoczono by po widły, nie pytając, czego potrzeba…

   Inna ciekawostka. Będąc w Bagan zasmakowaliśmy w tamtejszych papajach. Ktoś z naszej grupy chciał zaopatrzyć się w papaje na jakimś bazarze, ale nie dało rady zahaczyć o żaden bazar czy sklep – tempo zwiedzania było spore, bo w Bagan naprawdę jest co zwiedzać. Pytamy więc przewodnika, czy nie mógłby załatwić jednemu z naszych jednej papai na jutro, oczywiście co trzeba zapłacimy. Ten na to – OK., żaden problem. Następnego dnia papaja była… po jednej dla każdego z całej grupy, jako prezent!

   Inna migawka. Będąc nad Inle mieliśmy naprawdę fajną przewodniczkę. Oprowadzała nas po różnych ciekawych miejscach i widać było, że cieszy ją nasze zainteresowanie nawet różnymi drobiazgami. Najbardziej jednak ucieszyła się, jak zobaczyła, że staramy się skosztować lokalnych potraw, nie ograniczając się do żarcia serwowanego w hotelach. Ba! Niektórzy z nas (ze mną na czele) polowali wręcz na lokalne smaki, jako że warzywka w Birmie bywają bardzo egzotyczne i często są arcy-wyborne, dostarczając podniebieniu fascynujących wrażeń. Mówię tu szczególnie o warzywkach, jako że mięseczka należy w Birmie unikać bardziej niż malarii… o tym napiszę parę słów później, jak przejdę do tematu kuchni. Tak więc miss Than Dar Oo była szczerze zachwycona, widząc nas delektujących się okrą z czarnym ryżem lub pałaszującyh smażone liście musztardowe, a jej zachwyt sięgał szczytu jak dopytywaliśmy się o lokalne słodycze i przekąski. Jak wyjaśniła, zazwyczaj turyści z którymi miała do czynienia uciekali od lokalnej kuchni, obawiając się „brudu” i „choroby”, dopatrując się w lokalnej kuchni wszystkiego co najgorsze. Sprawiało jej to dużą przykrość, bo przecież krytykowali ostentacyjnie to, co ona i jej rodacy spożywali na co dzień, w takich warunkach na jakie im pozwalały skromne birmańskie realia. Tymczasem my okazaliśmy się być krańcowo odmienni! Zapytałem przy okazji o kilka lokalnych specjałów, które widzieliśmy w postaci surowej na straganie, a których nie dało rady znaleźć w restauracjach. Chodziło mi głównie o warzywo zwane „pałeczką dobosza” oraz o kwiat bananowca. I wtedy spotkała mnie niespodzianka. Than Dar Oo tak sobie wzięła do serca moje zainteresowanie, że zakupiła stosowne warzywa, po czym... osobiście przyrządziła je dla mnie u siebie w kuchni (w czasie wolnym, po skończonym oprowadzaniu nas po okolicy!), po czym dostarczyła mi do hotelu, aranżując kolację w hotelowej restauracji — jako że jej siostra była tam kelnerką. Kochani, musicie wiedzieć, że ugotowanie zupy z pałeczek dobosza i przyrządzenie kwiatu bananowca zajmuje około dwóch godzin... Naprawdę poczułem się w Birmie jak gość, nie jak turysta!

   Może powiecie w tym momencie, że tu nic nie było za darmo ani ze szczerego serca, że wszyscy ci super życzliwi Birmańczycy po prostu liczyli na suty napiwek od bajecznie bogatych w ich oczach turystów. No, to posłuchajcie tej historii. Podczas spaceru po Mandalay, postanowiłem wpaść do małej lokalnej knajpki, by przekąsić co nieco. Wspomnę tutaj troszkę o specyfice większości birmańskich knajpek. Otóż siada się przy stole, a właściciel częstuje czym chata bogata – płacisz za obiad, a nie za poszczególne dania, raczysz się po prostu do woli tym, co na stole stoi, w granicy objętości swojego talerza. Siadam więc naprzeciwko jakiegoś sympatycznie wyglądającego jegomościa i wybieram spośród bogato rozstawionej przede mną oferty same wegetariańskie dania. Upewniam się przy okazji, czy aby wszystko to, na co mam ochotę jest na pewno „wegetarian”, po czym – załadowawszy swój wybór na przydzielony mi talerz – chwilę „medytuję” przed przystąpieniem do konsumpcji, jak to zwykle mam we zwyczaju. Siedzący naprzeciwko gość dostrzegł to wszystko, po czym zapytał — Czy ty nie jesteś aby buddystą zen? No cóż, zgodnie z prawdą – zaprzeczyłem, przyznając się do wyznania z nieco innej bajki. Nic mu ono nie powiedziało, mimo to zapytał — ale jesteś chyba raczej człowiekiem religijnym? Tym razem nie zaprzeczam. A! – mój towarzysz biesiady wyraźnie się ucieszył – to witaj w Mandalay! Zjadł swoją porcję nieco wcześniej ode mnie, zapłacił i wyszedł. Zjadłem i ja, szykuję się do wyjścia, więc chcę za posiłek zapłacić. „O nie, nie trzeba!” – uśmiecha się gospodarz – „ten gość co tu siedział, już za ciebie zapłacił…”. Czy wiecie, ile kosztował mój obiad? Równowartość połowy dolara… Mimo to bardzo mi się ciepło na sercu zrobiło, bo przecież znowu poczułem się w Birmie jak gość, nie jak turysta!

Kuchnia

   Birmańska kuchnia nie ma dobrej marki w porównaniu z tajską czy malezyjską. Jak się popatrzy na propozycje większości lokalnych straganów z żarciem „take-and-eat”, stojących praktycznie wszędzie tam, gdzie są ludzie, to można dostać ataku anoreksji… Flaczki, żołądeczki, jelitka, podroby, pędraki wielkości kciuka w sosie własnym lub w zalewie octowej, ewentualnie nawet na żywo… że o chrupiącej szarańczy nie wspomnę. Całe mnóstwo przysmaków skierowanych w gusta lokalnego konsumenta przybiera postać nieokreślonego farfocla smażonego w panierce lub bez na głębokim oleju, nadzianego na patyk i wystawionego na widok publiczny w zamiarze zachęty to nabycia i konsumpcji... To jednak jest tylko jedna warstwa tego, w czym można język umoczyć. Za generalną zasadę można przyjąć jedno – bądź w Birmie wegetarianinem!

   Naprawdę nie jestem złośliwy. Osobiście skłaniam się prywatnie ku wegetariańskiej diecie, nawet migrując ku czystemu witarianizmowi, jako że od dwóch lat surowe warzywka tudzież owoce ratują skutecznie moje zdrowie i dobre samopoczucie. Ale nie jestem fanatykiem, nie podpieram też tego żadną ideologią, dla mnie to wyłącznie kwestia zdrowotna. Mimo to każdego odwiedzającego Birmę gorąco zachęcam, by przyjął wegetarianizm jako surową regułę. Dlaczego?

   Po pierwsze, przykre doświadczenia. Jakkolwiek można tu zjeść naprawdę superanckiego kurczaka w pięciu smakach lub w sosie słodko-kwaśnym, to trzeba mieć świadomość, że warunków do przechowywania i przyrządzania potraw mięsnych Birmańczycy po prostu nie mają. Prąd bywa wyłączany w późnych godzinach nocnych (kiedy przecież ludzie powinni spać), a wtedy wszystkie chłodnie robią sobie wolne od chłodzenia zgromadzonego w nich surowego mięsa. O tym, jak wygląda birmańskie zaplecze kuchenne wolę nie pisać... dla mięsa są to warunki tragiczne. Za to warzywa czują się już o niebo lepiej! Mięseczko, żeby zabić ewentualny niemiły aromat, smaży się na głębokim oleju, który pamięta czasy świetności bagańskich świątyń, co wybitnie nie sprzyja dobrej kondycji europejskiego żołądka. Dość wspomnieć, że spożycie mięsnej potrawy u co trzeciej osoby powoduje żołądkowe rewelacje (u naszych ludzi wywołało). Zaś spożycie gotowanych warzywek – nie. Unikać należy tylko tego, co tłusto smażone, bo olej używany przez tutejszych kucharzy doprowadziłby do niestrawności nawet silnik starej ciężarówki, co dopiero ludzki organizm...


Nocna zmiana w centrali rybnej

   Po drugie, warzywka w Birmie są naprawdę kapitalne. Czarny ryż z czymś co się nazywa okra, to po prostu bajka! Nie pamiętam wszystkich specjałów warzywnych, ale każdy wydawał się być strzałem w dziesiątkę. Mięseczko jest tutaj stosunkowo drogie (choć termin ten dotyczy raczej birmańskiej kieszeni), więc tutejsi kucharze wolą je przyrządzić, aby tylko nie zmarnować. Efekty nietrudno przewidzieć… Tymczasem w miejsce mięska można dostać naprawdę sporo takich warzyw, które ucieszą podniebienie. Owszem, muszę uczciwie przyznać, że lepsza kuchnia jest w Tajlandii. Niemniej ta birmańska jest według mnie – w sekcji warzyw – znacznie oryginalniejsza.

   Natomiast żarcie hotelowe jest beznadziejne... chłopaki wysilają się, by upichcić coś maksymalnie na zachodnią modłę, a to im po prostu niespecjalnie wychodzi. Nawet, jak proponują coś w birmańskim stylu, to jest to danie mocno modyfikowane podług tego, co według nich powinno smakować europejczykom. Za wzór europejskiego smaku i gustu przyjęli kuchnię angielską... skutków można się tylko domyślać... Ciekawe, że w Birmie jest całe mnóstwo piwiarni... a piwko lane „z kija” mają naprawdę wyborne! To, co można dostać w butelce, odbiega już nieco od ideału. Ale knajpki są kapitalne, ciche, kulturalne i wręcz romantyczne. Kelner zawsze postawi przed tobą miseczkę z orzeszkami ziemnymi, którymi wszyscy się tu zajadają. Kufel piwska to wydatek niecałego dolara. Piwo w butelce kosztuje trzy razy tyle...

Co tu można zobaczyć?

   Dużo. Birma zachwyca egzotyką, ludźmi, zabytkami, świątyniami, sposobem życia, radzeniem sobie z dotkliwym niedostatkiem... Poza tym od rozmaitych ruin, pagód, posągów i monumentów może tu zwyczajnie zaszumieć w głowie. Birma to nieustanny Budda, stojący Budda, leżący Budda, nauczający Budda, oświecony Budda, wielokrotny Budda, kolorowy Budda, złoty Budda, kamienny Budda... Budda dookoła, wszerz i wzdłuż! Poza tym mamy stupy i pagody, pagody i stupy, setki pagód, setki stup... W pewnym momencie ma się już wręcz dosyć kolejnego Buddy i kolejnej kapiącej od złota stupy... To wszystko docenia się dopiero z perspektywy czasu, już po powrocie do kraju i do szarej codzienności… Kiedy mamy przed oczyma naszą zwykłą bylejakość sakramencko sztampowego krajowego otoczenia, nagle uświadamiamy sobie, jakim bogatym, wyjątkowym i niesamowitym regionem jest Birma!

   To, co mnie ponownie zaskoczyło, to drobiazgowa dbałość miejscowych ludzi o czystość i elegancję. Ciekawe, że podobne wrażenie miałem w Etiopii i w Indiach. Jakkolwiek Indie nie kojarzą się pod tym względem zbyt pozytywnie, to ja zwróciłem uwagę na jedno – Hindusi się ciągle myją! Poza tym widząc hinduskie kobiety przy robocie zauważyłem jedno – miały na sobie zawsze czyste i kolorowe sari, zupełnie jakby miały iść gdzieś na święto, a nie pędzić krowy na pastwisko! Podobnie rzecz ma się w Birmie (i podobnie przodują pod tym względem birmańskie niewiasty). Kobieta spędzająca stadko krów z pola ubrana była jak do filharmonii – i gdyby się w niej istotnie pojawiła, to nikt by nie uznał, że jest niestosownie ubrana. Moje uszanowanie!

   Takie ruinki, jak ta na zdjęciu powyżej, wyskakują tutaj prawie z każdego kąta. Jedziesz i mijasz je, a przewodnik nie jest w stanie wszystkiego ci o nich opowiedzieć, bo to przekracza zwykłe ludzkie możliwości. W każdym miasteczku możesz się natknąć na opuszczone pałace pamiętające dawnych królów i dostojników, stare świątynie bądź las strzelistych stup, rozpadających się ze starości...

   To, czego w Birmie nie widziałem, to żadnego wojska. Mijaliśmy jakieś obozy wojskowe, tak nam przynajmniej mówił przewodnik i prosił, żeby nie kierować w ich stronę aparatów fotograficznych. Ale owe obozy wyglądały jak zwyczajne wioski, tyle że otoczone płotem z drutem kolczastym i miały bramy zaopatrzone w wartowników. Na terenie obozu nie widać zza płotu żywego ducha... Gdzie to wojsko, gdzie ten reżim? Kurcze, wyglądało naprawdę tak, jakby wszędzie sami swoi. Po ludziach też nie widać, jakby byli czymś stłamszeni lub się czegoś bali. Razu pewnego udaliśmy się piechotką do wioski leżącej nieopodal Nyaungshwe (nad Inle). Nie zaprowadził nas tam przewodnik, kopnęliśmy się tam z własnej inicjatywy, by się po prostu przejść, drałowaliśmy parę kilometrów w głąb kraju, aż dotarliśmy do osady leżącej u podnóża porośniętych lasem wzgórz. Akurat odbywał się tam jakiś festyn – po okolicy krążył wielki bęben noszony przez tłum muzykantów, akompaniujących na rozmaitych instrumentach. Dotarliśmy tam już po zmroku, więc nie dało rady zrobić zdjęcia, ale co najciekawsze, ludzie wydawali się widzieć wszystko w ciemności jak koty – żadnych pochodni, żadnych ognisk, żadnych świateł ulicznych, jedynie na straganach ćmiły jakieś lampki czy jarzeniówki na drucie... Wszyscy bawili się w najlepsze, bęben dudnił i grzmiał, na centralnym placu wioskowym kwitł handel na całego, a my próbowaliśmy się w tym jakoś zorientować. Nic tu nie przypominało naszego Stanu Wojennego...

Co można stąd przywieźć?

   Bardzo dużo! Birma jest rajem dla miłośników oryginalnych pamiątek! Kwitnie tu rękodzieło, które jest produkowane na własny birmański użytek, a nie pod turystów – i to jest pierwsze źródło oryginalności. Można dostać na przykład bardzo tanią biżuterię. Ale co powiecie na miskę jałmużniczą z prawdziwej laki, jaką używają członkowie męskich klasztorów? Jeżeli się wejdzie do sklepu nastawionego na ruch turystyczny, to taka miska kosztuje 50 USD. A jak się trafi na bazarze na stoisko zaopatrujące miejscowych kandydatów do klasztoru, to miskę mamy za 10 USD. Prawdziwą, taką jakiej używają mnisi! To tylko jeden przykład...

   Druga sprawa, to dzieła sztuki. Miejscowi artyści prześcigają się w tworzeniu dzieł, które mogą zainteresować nabywców z zachodu. Prościej i taniej jest im włożyć własny talent, niż sprowadzać cokolwiek z Chin czy Indii, stąd mamy całe multum oryginalnych propozycji. Ba! Można się wręcz poczuć zalanym przez morze figurek, ręcznie malowanych obrazów, obrazków, wachlarzy z drewna sandałowego, bransoletek, pudełek z prawdziwej laki, ręcznie kutej broni od nożyka do papieru aż po repliki starodawnych mieczy. Zero plastiku, zero szmelcu, zero chińszczyzny! Rękodzieło jest tam naprawdę dosłowne. Dlaczego? Bo dla wielu jest to po prostu szansa zarobienia czegoś! Turystów jest w Birmie nie za wielu... ale za to na tyle dużo, by opłacało się coś własnoręcznie zrobić, coś co będzie na tyle wyjątkowe i oryginalne, że znudzony łażeniem między stupami biały grubas zaczepi na tym oko i kupi.

   Oczywiście, są tu też „workshopy”, coś co udaje warsztat wytwórczy, a w istocie jest po prostu zręcznie zaaranżowanym, przeraźliwie nudnym supermarketem z pamiątkami. Unikajcie takich miejsc. Drogo, drogo i jeszcze raz drogo... Za to tania cena doścignie was niejednokrotnie, czy to na bazarze, czy zwyczajnie po drodze w postaci babci z naręczem naszyjników, albo dziewuszki z pęczkiem jadeitowych bransoletek po dolarze za sztukę. Ewentualnie polecam Bogyoke Market w Yangonie. Nie uda wam się obejrzeć wszystkiego, tyle tu tego jest, a ceny chyba najrozsądniejsze!

   Cóż mogę napisać więcej? Wszystkim polecam książkę Grzegorza Torzeckiego „Birma. Królowie i Generałowie” (zobacz recenzję). Świetny opis historii kraju wraz z refleksjami nad mentalnością i kulturą. Polecam też artykuł Grzegorza Sterna „Czas apokalipsy" - opis tego, co się tam działo po przejściu huraganu (zobacz tutaj). A przede wszystkim mówię Wam – jedźcie odwiedzić Birmę! Póki jeszcze nie stała się drugą Tajlandią, co mam nadzieję, nastąpi nieprędko...


Birmańskie migawki
Pozdrawiam

   P.S. Historię tutaj opowiedzianią uzupełniają zdjęcia w Galerii. Stosowna ikonka powyżej. Zapraszam!