Świątynia dżinnijska
(jedna z większych i ważniejszych)

Słowem wstępu

Przed pierwszym wyjazdem do Indii naczytałem się i nasłuchałem różnych wspomnień rozmaitych ludzi, którzy w Indiach w ramach amatorskiej wycieczki już byli. Jeździli tam zapaleńcy, dla których była to podróż życia i spełnionych marzeń. Jeździli też ludzie znudzeni szarą polską egzystencją, szukający kolejnej odskoczni od szablonowego urlopu nad morzem, mający zarazem trochę pieniędzy do zmarnowania. Bardzo często jedni i drudzy powtarzali szalenie oklepane, stereotypowe opinie – np. że Indie to kraj kontrastów. Niby prawda. Albo że w Indiach wszechobecny bród, smród, bieda i syf, że mnóstwo nachalnych żebraków, że sprzedawcy pamiątek nie dadzą przejść. No niby jest tam to wszystko, wzięte razem i wymieszane. Albo jeszcze też, że święte krowy są wszędzie, zaś małpy skaczą po stolikach w restauracji, kradnąc gościom posiłki. Potwierdzam wszechobecność świętych krów, co do małp – ani razu żadna nie weszła mi w drogę. Śmiem jednak stwierdzić, że o Indiach można powiedzieć znacznie więcej ciekawego i dobrego niż ograniczyć się do stwierdzenia, że jest to kraj kontrastów i że „brud, smród i ubóstwo”. Nie chcę bynajmniej twierdzić, że po dwutygodniowym pobycie na wycieczce objazdowej w Indiach wiem już o tym kraju wszystko, co tylko wiedzieć można. Nic podobnego! Moja wiedza o nim jest mniej niż mizerna. Wiem po prostu tylko tyle, ile można zauważyć w ciągu dwóch tygodni, przejeżdżając autokarem i pociągiem tych kilkaset kilometrów i zatrzymując się na dzień-dwa w dziewięciu różnych miejscach. Ot i wszystko.

Przeciw stereotypom

Powiedzieć o Indiach, że to kraj kontrastów, to tyle samo, co powiedzieć o Polsce, że to kraj nad Wisłą. Komu nad Wisłą, temu nad Wisłą, a komu do Wisły daleko… Stwierdzenie to nic nie mówi. Na ulicach kontrastów się nie widzi, widzi się natomiast biedę. Bogactwa przeważnie nie widać. Żadnych wieżowców z obłoków i szkła. Czasem przez ulicę przejedzie jakieś BMW lub Audi A8, ale to nie czyni jeszcze rażącego w oczy kontrastu. Wiadomo, że w Indiach – jak i wszędzie – są biedni i bogaci. Więcej takich kontrastów między tymi, co mają, a tymi, co nie mają, to widziałem na Ukrainie. Rzecz jasna, Indie to kraj bogaty w różnorodność. W potężną rozmaitość krajobrazów, klimatów, widoków, zabytków… To siłą rzeczy rodzi jakieś kontrasty. Zapewne też widać wielki kontrast pomiędzy pałacem Maharadży a namiotem rozpiętym na chodniku, stanowiącym stałe miejsce zamieszkania siedmioosobowej rodziny. Brakuje jednak niebotycznych drapaczy chmur w otoczeniu rozpadających się chatek (przynajmniej nie ma ich ani w Agrze, ani W Delhi). W Indiach rozpadające się chatki stanowią na tyle dużą dominantę, że tworzony przez nie kontrast z ewentualnym bogactwem jest praktycznie niezauważalny…

 

 


 
Typowa, ciemna, ciasna
i zatłoczona uliczka w Delhi...
Niektórzy powiadają, że w Indiach brud, smród i syf. Kochani, tyleż samo brudu, smrodu i syfu można znaleźć w naszej kochanej Polsce, nawet nie trzeba wiele szukać… wystarczy przejść się na jakiś dworzec… Żeby było ciekawiej, Dworzec Centralny w Warszawie niesie ze sobą więcej nieprzyjemnych woni, niż jego odpowiednik w New Delhi. Jakkolwiek po ulicach indyjskich miast spacerują tłumnie nietykalne zwierzaki, przez większość mieszkających tam ludzi uważane za święte – to w nozdrza częściej uderza zapach przypraw i kadzidła, niż zwierzęcych pozostałości! Na dodatek – spacerując po owych uczęszczanych przez zwierzyniec ulicach, ani razu nie wdepnąłem w żadną pozostawioną przez nie pozostałość. Nie mogę tego powiedzieć o krótkim spacerze na skróty przez trawnik na moim osiedlu – po którym zawsze muszę czyścić buty, żebym nie wiem jak uważnie patrzył pod nogi. Jeden zero dla Indii!

Brud, smród i syf w Indiach jest, ale o dziwo – ma swoje konkretne miejsce, czyli w rynsztoku. Nigdy żaden brud nie jest podsuwany ludziom pod nos. Spacerując po ulicach widzieliśmy non-stop ludzi sprzątających swoje podwórka, myjących się pod pompą, czyszczących i pucujących swój dobytek. Ludzie w Indiach są czyści. Wiejskie kobiety, od najmłodszych do najstarszych, bez względu na kastę czy stan posiadania – w przepięknych kolorowych saari, bez najmniejszej plamki! Owszem, pewien wyjątek stanowią najbiedniejsze dzieciaki. One są faktycznie brudaśne do granic wyobraźni! Ale za to przechadzając się wśród namiotów biedoty często-gęsto widzieliśmy kobiety myjące swoje głowy. Czystość jest czymś, o co się w Indiach dba, na miarę wszelkich możliwości.

 

 

Pierwsza wyprawa...

To była nasza pierwsza wizyta w Indiach. Tak, nie ukrywam, zakochaliśmy się... Ale nie chcę nikogo zanudzać pustymi "ochami" i "achami". Postaram się po prostu podzielić wrażeniami. Nie będę też tutaj „przepisywać” przewodnika po zabytkach – jeszcze jakieś wydawnictwo ścignie mnie za naruszenie praw autorskich – przewodnik poczytajcie sami. Na marginesie, nie namawiam zbyt gorąco do lektury przewodników – nie spotkałem się jeszcze z naprawdę dobrym przewodnikiem, pozwalającym podróżnikowi na skuteczne odnalezienie się w obcym kraju. Jeżeli chodzi o wycieczkę, w której braliśmy udział, była to – można powiedzieć – środkowa opcja pod względem atrakcyjności. Opcja – moim zdaniem najlepsza – to samodzielny wyjazd na minimum miesiąc, podróż po kraju na własną rękę z minimum bagażu i maksimum optymizmu. Taki wyjazd to strzał w dziesiątkę! (Udało nam się go uskutecznić jakiś czas później). Opcja najmarniejsza – to wykupić pobyt nad morzem, przeleżeć tydzień na plaży, a potem z miną dumną i bladą powtarzać, że się „było w Indiach”.

Nasza pierwsza wycieczka była klasycznie objazdowa, piętnaście dni na trasie Delhi – Bandhavgarh – Khajuraho – Orchha – Agra – Jaipur – Pushkar – Udaipur – Jodthpur – Delhi. Ani razu nie nocowaliśmy w jednym hotelu więcej niż dwa razy. Tempo było niestety mordercze – nie dało się w pełni uchwycić aromatu ani romantyzmu miejsc, które zwiedzaliśmy, nie pozwalał na to czas. Z drugiej strony – dzięki takiemu tempu dało się sporo zobaczyć w ciągu zaledwie dwóch tygodni. Coś za coś. Na safari w Bandhavgarh, gdzie znajduje się rezerwat tygrysa, dwudniowy pobyt w zupełności wystarczy. No, chyba że człowiek chce solidnie wypocząć i zregenerować siły – tam naprawdę można! W Pushkarze można śmiało spędzić jeden dzień i zwijać się dalej. Ale w Orchhy, ze względu na mnóstwo świątyń oraz przepiękną, kamienistą rzekę, dobrze byłoby spędzić co najmniej dwa, trzy dni. Podobnie w Delhi – tam jest co oglądać nawet przez tydzień! Zorganizowanie tego oglądania na własną rękę jest prostsze, niż by się wydawało – o czym jeszcze powiem.

 

 



 
Stragan sprzedawcy
soku trzcinowego

 


 
 

 

 


 
 

 
Miniaturowy piecyk
w kótrym podaje się
szaszłyki

Kuchnia

W Indiach jedzonko jest piekielnie pikantne! A przynajmniej prawdopodobieństwo trafienia na super ostre żarcie jest wybitnie wysokie. Poza tym z dostępnych smaków pozostają – żarcie słodkie i żarcie mdłe. Tak, tutaj przeważnie coś jest bardzo słodkie, bardzo ostre, albo po prostu mdłe. Biorąc do ręki kartę dań można dostać zawrotu głowy. Na dodatek kelnerzy, słabo znający angielski, służą w wyborze bardzo ograniczoną pomocą. Trzeba więc próbować. Najlepsza metoda – bezczelnie zerknąć na półmiski zaserwowane siedzącym przy stołach innym gościom, po czym wskazać paluchem, że się chce to samo. Nadmienię, że jeżeli nawet jakaś ciekawa nazwa utkwi nam w pamięci, to nie mamy żadnej gwarancji, że w restauracji w Jaipurze podadzą nam coś choć trochę podobnego do tego, co w Delhi. Odnośnie pikantności potraw – to, co dla Europejczyka jest pikantne na granicy wytrzymałości języka, dla kelnera Hindusa będzie łagodne w smaku i zupełnie nie zrozumie naszych pretensji, że chcieliśmy czegoś „niepikantnego”. Popatrzy się na nas okrągłymi oczyma i powie „no spicy, no spicy at all!”. Natomiast z pewnością usłużnie poda wiadro wody do popicia – w końcu niech będzie tak, jak sahibowie lubią…

W Indiach królują uliczne garkuchnie! Są porozstawiane dosłownie wszędzie, na każdym rogu ulicy. Z początku mieliśmy ogromne obawy przed skosztowaniem potraw z takiej garkuchni, zarzekaliśmy się wręcz, że na takie szaleństwo nie pójdziemy nigdy. W końcu jednak złamaliśmy wszelkie sanitarne normy bezpieczeństwa i najedliśmy się zarówno pierożków „samsa”, jak i panierowanej papryczki chilli smażonej na głębokim oleju, oraz specyficznych warzywnych „faworków” – ciasto wymieszane z grubo pokrojonymi kawałkami warzyw, smażone następnie na głębokim oleju. Pycha! Żarcie w każdej garkuchni wygląda bardzo podobnie, różni się jednak bardzo znacząco stopniem pikantności. Bywają pierożki zupełnie łagodne, jak i umiarkowanie ostre, aż po pikanterię zamieniającą usta w bojowy miotacz ognia!

Bardzo powszechne są również mobilne stragany wyciskaczy świeżych soków owocowych. Specjalizują się zwykle albo w pomarańczach, albo w trzcinie cukrowej. Sok z trzciny wyciskany jest za pomocą bardzo efektownej prasy, napędzanej korbką. Poza tym – jest przepyszny! Polecam również mus z papai, z mango oraz z ananasa. Niebo w gębie! Zdecydowanie mniej bogate w smak i aromat jest mleczko z niedojrzałego kokosa – choć warto spróbować jako ciekawostkę. Szczególnie, że takiego kokosa dostaje się za 10 rupii…

Żarcie w Indiach charakteryzuje się też tym, że jest tanie. W Agrze, w knajpce będącej odpowiednikiem polskiej budki z chińszczyzną zamówiliśmy raz jedno spaghetti po chińsku, oraz drugą porcję w wersji hinduskiej. Za oba kopiaste półmiski, które napełniły nam żołądki od południa aż do wieczora, zapłaciliśmy równowartość … 7 zł! Za obiad dla dwojga — słownie siedem złotych! Pierożki samsa kosztują maksymalnie pięć rupii, panierowana papryczka po dwie rupie za sztukę. To i tak są wybujałe ceny, tylko dla cudzoziemców. Miejscowi mając 10 rupii w kieszeni mają opłacony suty posiłek na cały dzień. Za 300 rupii miejscowy człowiek może spokojnie przeżyć miesiąc, każdego dnia jedząc do syta. 300 rupii to 21 złotych…

Oczywiście, nie zawsze ma się szczęście trafić na przytulną, czystą knajpkę z niskimi cenami. Zwykle wybitnie niskie ceny są jedynie w garkuchniach, gdzie raczej nie dostanie się nic poza przekąską typu pierożek, papryczka lub faworki. Na szczęście przeciętne restauracje są również przyjazne dla kieszeni – nasz rachunek ani razu nie przekroczył 400 rupii na dwie osoby (w szczytowym przypadku było to 370 rupii). Nadmienię, że nie próbowaliśmy też za bardzo oszczędzać. Zamawialiśmy kilka dań o nazwach ciekawie i apetycznie brzmiących, z których zazwyczaj zjadaliśmy połowę porcji – gdyż zjeść wszystko, co zostało zamówione, przekraczało nasze możliwości. Owszem, często trafiało nam się też zamówić coś niespecjalnie jadalnego. Z mięs polecam jedynie kurczaka. W menu figuruje również „mutton” – które okazuje się (zapewne) koźlęciną, wybitnie żylastą i łykowatą. Dania wegetariańskie bywają najbezpieczniejsze. Raz trafiliśmy na kapitalną mieszankę warzyw, zapieczoną w czymś, co przypominało marcepan. Był to bardziej deser niż danie obiadowe. Niesamowicie smaczne, niesamowicie sycące – nie mogę sobie darować, że zapomniałem nazwy – zaczynała się na „m” i brzmiała jak żeńskie imię. Takie coś podano nam w Udaipurze, podobno jako lokalny specjał. Jedyną nazwą, jaka mi wpadła w ucho, było „Tandoori chicken tikka”. Jest to szaszłyk drobiowy, pieczony w piecu zwanym Tandoori. W Udajpurze podano nam na stół miedzianą miniaturę takiego pieca, w którym piekły się dwie porcje szaszłyka. Przepyszne żarcie, cudownie przypieczone, polecam!

Ostatnia uwaga odnośnie cen – zwykle w karcie dań jest zaznaczone, czy ceny zawierają podatek, czy też nie. Niektóre knajpy doliczają też swoistą opłatę manipulacyjną (service charge). Stąd też bywa tak, że podliczając ceny wychodzi nam np. 250 rupii, a kelner przynosi rachunek na 330. Dobrze jest zerknąć, czy na karcie zawarto adnotację „all taxes included”.

Na koniec dobra rada dla wycieczkowiczów pozostających pod opieką przewodnika z biura podróży. Starajcie sobie zorganizować posiłek samodzielnie! To jest prostsze, niż by się wydawało – oraz dwukrotnie tańsze! Nam przewodnik każdego dnia proponował obiad w knajpie, gdzie za szwedzki bufet trzeba było zapłacić… minimum 350 rupii od osoby! Jedyna zaleta takiego rozwiązania jest taka, że ma się do wyboru jedzonko, które się widzi i na które się nie czeka. Poza tym zajada się zwykłą masówkę z kotła, żadnej wykwintności, żadnej atmosfery. No i płaci się dwa razy więcej. My za 350 rupii mieliśmy zwykle jedzenie dla dwóch osób, wybór z bogatej karty dań, a wszystko na dodatek specjalnie przygotowane i ładnie podane. W wybranej przez siebie knajpie – na przykład na dachu obok zabytkowej świątyni, z pięknym widokiem na panoramę miasta.

 

 



 

 

 

 

Byle tylko
się nie usmiechnąć!

 

 

 

 

Dyżurny sadhu
W Orchhy

Ludzie

W Indiach najwięcej wrażeń dostarczają spotkania z ludźmi. Nie zabytki, nie pałace, nie świątynie, nie piękne widoki – tylko właśnie żyjący tam ludzie. Są niezmiernie pogodni, weseli, życzliwie usposobieni. Rzecz jasna, można spotkać tu różnych ludzi. Niektórzy chcą od ciebie wyciągnąć pieniądze – ot tak, żebyś im dał. Inni chcą na tobie zarobić uczciwie, a jeszcze inni – zarobić ponadprzeciętnie, choć też uczciwie. O wszystkich opowiem jeszcze bardziej szczegółowo. Bo też zdarzają się i tacy, co mają ochotę naciągnąć cię na coś, co opróżni ci kieszeń i nic nie da w zamian – krótko mówiąc, chcą cię najnormalniej w świecie orżnąć. Niemniej jednak, co może zabrzmi paradoksalnie – nawet spotkanie z tymi ostatnimi odbywa się w bardzo przyjaznej atmosferze. O przygodzie z naciągaczami jeszcze opowiem, najpierw zacznę od tych szlachetnych jednostek.

Hindusi są na pierwszy rzut oka bardzo podobni do Arabów, spotkanych przez nas w Egipcie. Bardzo podobni z wyglądu. Są też tak samo rozmowni, spokojni i serdeczni, zawsze uśmiechnięci i rozluźnieni. Na tym podobieństwa zapewne się nie kończą, jednak bardzo szybko da się zauważyć sporo różnić. O ile w Egipcie Arabowie mieli bardzo luźny stosunek do dotrzymywania umów i terminów, o tyle Hindusi są pod tym względem naprawdę solidni. W Egipcie bardzo wielu oczekiwało, że wręczy im się bakszysz — bez względu na to, czy coś dla ciebie zrobili, czy za coś się gdzieś już i tak zapłaciło, to jakiś jeszcze bakszysz się należał. Zaś w Indiach ludzie za wszelką cenę starali się coś dla ciebie zrobić, jakoś zarobić na te parę rupii, po które – jeżeli już nawet wyciągali rękę – to czynili to w dużej mierze bardzo subtelnie. OK., spotkaliśmy się też z chmarami zawodowych żebraków, którzy jak zorientowali się, że ktoś jest chętny do dawania jałmużny, to opadali delikwenta całą watahą, tak że jegomość nie wiedział, w którą stronę wiać! Niemniej stosunek Hindusów do jałmużny był w przeważającej mierze dalece odmienny od tego, z jakim spotkaliśmy się w Egipcie.

Hindusi to wspaniali ludzie! Jest tu istny raj dla fotografa lubiącego robić portrety (czyli dla mnie). Wystarczy wycelować w dowolnym kierunku obiektyw, a spotkasz się z zaciekawionym spojrzeniem, z uśmiechem, z miłą reakcją! Jeżeli ktoś nie życzy sobie zdjęcia – dotyczy to zwykle muzułmańskich kobiet – po prostu usuwa się z „linii ognia” albo zasłania twarz rękawem (takie przypadki należały tu jednak do wyjątku). Żadnych gwałtownych gestów, potrząsania głową, machania rękami! Najczęściej uśmiech i miłe spojrzenie. Choć co charakterystyczne – fotografowane kobiety zwykle starają się za wszelką cenę powstrzymać uśmiech! Miałem wrażenie, że za żadne skarby nie chcą pokazać zębów w uśmiechu, kiedy ktoś robi im zdjęcie. Pociesznie to wygląda na niektórych ujęciach! Nie wiem, czemu tak jest, często zachęcałem przygodne modelki, by się śmiało uśmiechały, ale moje zachęty były przez nie ignorowane.

Pojawienie się białego europejczyka na ulicy zwykle nie odwiedzanej przez turystów wywołuje tutaj prawdziwą lokalną sensację! Ponieważ starałem się przy każdej nadarzającej się okazji zwiedzać takie rejony, gdzie toczy się „zwyczajne życie”, często wywoływałem tym samym takową sensację. Biorąc pod uwagę fakt, że Hindusi mierzą średnio 160 cm wzrostu — to moje niespełna dwa metry musiały sprawiać wrażenie giganta. Nie sposób było mnie nie zauważyć w tłumie tubylców. Stąd mijałem roześmiane grupki mężczyzn przesiadujących przy ogniskach (tak! Tu ogniska rozpala się na środku chodnika i wokół nich zbiera się kółko wzajemnej adoracji), którzy to faceci machali rękami, pokazując mnie kolegom, którzy się zagadali i nie zauważyli jeszcze pojawienia się dziwowiska. W oknach tłoczyły się grupki dzieci, wołające do mnie „hello! hello!”, cisnące się całą gromadką, byle tylko dostrzec nieziemskiego przybysza. Co ciekawe – nawet na terenie zabytków, gdzie kręci się tłum turystów składający się zarówno z tubylców jak i przybyszów z Europy, mijały nas roześmiane grupki hinduskiej młodzieży, najwyraźniej bardzo zaaferowane faktem spotkania na swej drodze gigantycznego, białego blondyna (czyli mnie). Nie wspomnę już o dziesiątkach przypadków, kiedy całe grupy chciały mieć wspólne zdjęcie razem ze mną czy z moją Małgorzatą.

Niektórzy zachwycają się hinduską duchowością. Z całym szacunkiem do Hindusów i ich duchowości – ale wcale nie zauważyłem, aby ich religijność zbytnio odbiegała od tej znanej u nas i przejawianej przez przeciętny ogół naszych ziomków. Śmiem twierdzić, że Hindusi są wręcz jeszcze większymi materialistami, niż przeciętny Europejczyk, zapatrzony ślepo w siłę nabywczą ukochanego pieniądza. Cóż, każdy zabiega o to, czego mu najbardziej brakuje. Dość wstrząsające są relacje o kojarzonych małżeństwach, w których dochodzi z czasem do „nieszczęśliwego wypadku”, kiedy to młoda żona ginie w pożarze, jaki „zdarzył się" w kuchni (ciekawe, że zwykle sama kuchnia mało cierpi w wyniku owego pożaru). Przyczyną takiego „wypadku” był zbyt mały posag, w jaki wyposażyła ją rodzina na nową drogę życia. Ludzie poza tym zupełnie nie rozumieją zasad wolnej konkurencji. Ciekawie ilustruje to przypadek, kiedy to zdecydowaliśmy się przy pewnej okazji dokonać zakupów u innego sprzedawcy, nie u tego, który podszedł do nas pierwszy, tylko u tego, który zaproponował niższą cenę. Otóż ów pierwszy handlarz rzucił się na drugiego z pięściami, porwał za leżący na drodze kamień i zaczął go nim okładać! Zacząłem żałować, że wdałem się w dyskusję na temat ceny – która była jednakowóż u tego pierwszego mocno zawyżona… Hindusi mają mocne – i relatywnie uzasadnione przekonanie – że biały gość jest człowiekiem bezgranicznie bogatym i można śmiało drzeć z niego skórę, a ten, byleby tylko towar mu się spodobał – będzie w stanie zapłacić każdą cenę…
Ponadto – aby dokończyć temat materializmu – nie spotkaliśmy ani jednego prawdziwego sadhu, który by stał pod świątynią z pobożności. Nie, wszyscy świątynni sadhu byli malowanymi pozerami, wyciągającymi ręce po rupie przy każdej próbie zrobienia im zdjęcia… Nie mam do nich o to oczywiście żadnego żalu, ale też zauważyliśmy, że duchowość w Indiach nijak nie odbiega jakością od tej widzianej w okolicy polskiego, pierwszego lepszego wsiowego kościoła… Hinduski – tak samo jak polskie Jagny i Jadźki – zapalają światełka lub kadzidełka w przydrożnych kapliczkach, zaś brodaci chłopi deklamują mechanicznie jakieś mantry siedząc nad brzegiem świętego jeziora w Puszkarze, zupełnie jak członkowie kółka różańcowego, klepiący koronki. Widok swojski i do złudzenia przypominający nasze Podkrajewo (z pozdrowieniami dla Podkrajewa!).

Chyba najważniejsza rzecz dotycząca ludzi spotkanych w Indiach. Tutaj jest bezpiecznie! Ludzie nie przepychają się i nie potrącają – nawet na najbardziej zatłoczonej ulicy. Tymi ulicami spacerują tłumnie turyści obwieszeni sprzętem, z kieszeniami wypchanymi grubaśnymi portfelami – i nie słyszałem, żeby ktoś kogoś napadł czy bezczelnie okradł. Wchodziliśmy w rozmaite ciemne i ciasne uliczki – gdzie wszyscy się uśmiechali i przyjaźnie do nas machali. Można się poczuć naprawdę swobodnie. Nie namawiam rzecz jasna do pozbycia się wszelkich środków ostrożności tudzież do wyzbycia się zdrowego rozsądku. Dobrze jest nie szastać pieniędzmi, wyciągać portfel dyskretnie, albo mieć drobną sumę luzem w kieszeni. Niemniej – da się tu głęboko odetchnąć od wszechobecnej europejskiej atmosfery zagrożenia.

 

 




Lobby hotelu w Puszkarze

Zwiedzanie i Hotele

Hotele dostaliśmy wyborne! Znakomicie wyposażone pokoje – nierzadko mieliśmy do dyspozycji cały aneks kuchenny, wyposażoną lodówkę (choć korzystanie z jej wyposażenia było dodatkowo płatne) – zaś na ścianie pysznił się kilkudziesięciocalowy telewizor plazmowy. Tak było w pierwszym hotelu w Delhi. Inne hotele zaskakiwały zawsze pozytywnie. W Jaipurze hotelem był zaadaptowany do tego celu prawdziwy pałac Maharadży! Lobby wyposażono w muzeum pamiątek – kolekcja broni, zdjęć, oraz prastary księgozbiór. Niezapomniane były drzwi do pokoi – masywne, ciężkie, drewniane, zamykane na ręcznie kutą zasuwę oraz potężniastą kłódkę. Łóżka – wygodne, szerokie, nierzadko pod baldachimem. Hotel w Puszkarze zaskoczył nas elementami architektonicznymi wyciętymi z piaskowca, a nie uformowanymi z gipsu czy betonu. Nieziemsko przytulny był bungalow w Bandhavgarh – tam też podawano najlepsze jedzenie.

Program wycieczki ułożono ciekawie, choć nie do końca szczęśliwie. Pierwszy dzień pobytu w Delhi zagospodarowano bardzo bogato, natomiast drugiego dnia spodziewano się, że będziemy siedzieć i zbijać bąki. Dopiero o 15.00 miał być wyjazd do Bandhavgarh, pociągiem jadącym całą noc. Do 15.00 trzeba było sobie czas samemu zagospodarować. Podobnie miało być ostatniego dnia — od rana aż do wylotu w późnych godzinach nocnych czas na samodzielne włóczenie się po mieście. Dla niektórych brzmi to ponuro...

Tymczasem możliwość zagospodarowania sobie samemu czasu w Delhi to wbrew pozorom znakomita opcja! Można złapać jakiś środek transportu i odwiedzić te miejsca, do których przewodnikowi nie chciało się zaprowadzić wycieczki. Jak to zrobić? Banalnie prosto!

Nie polecam jazdy motorikszą – kierowcy przeważnie nie rozumieją po angielsku, poza tym jest to powolny środek transportu. Riksza rowerowa nadaje się na przejazd wokół fortu, ale nie do tego, żeby za jej pomocą gdziekolwiek dotrzeć. Najlepiej poprosić obsługę hotelu o wynajęcie samochodu z kierowcą. W recepcji wskazujemy na mapie cel podróży – najlepiej jakiś zabytek leżący nie za blisko i nie za daleko hotelu – wtedy cena za wynajęcie będzie umiarkowana. Tymczasem nie oznacza to, że kierowca zawiezie nas tylko w to miejsce, które uzgodniliśmy w recepcji! Ów kierowca gotów jest wozić nas po całym Delhi, trzeba mu tylko dać napiwek – 100 rupii (7 zł) w zupełności wystarczy. Genialny pomysł na zwiedzanie w wolnym czasie? Wierzcie mi, że genialny. Warto tylko mieć ze sobą mapę z zaznaczonymi zabytkami. Klepiemy palcem w obrazek przedstawiający interesujący nas zabytek, po czym w drogę! Kierowca nie musi nawet znać angielskiego (podobnie jak my!). Słowo „hotel” zrozumie na pewno, jak będziemy chcieli już wracać. Podobna strategia jest w wypadku taksówki – jeżeli hotel nie dysponuje własną „flotą” transportową, chętnie zamówią dla nas taksówkę. Być może będzie drożej (samochód z kierowcą kosztował nas 600 rupii plus 100 rupii napiwku), ale koszt taksówki nie zrujnuje nas zbytnio – jak już znalazły się pieniądze na wyjazd do Indii… to te 1000 rupii (czyli 70 zł) za taksówkę, wożącą nas przez cały dzień po Delhi, to chyba można dać, nieprawdaż?

Będąc w Orchhy należy pamiętać, że poza pałacem, zwiedzanym „z urzędu”, jest tam całe mnóstwo zabytków, będących w zasięgu krótkiego spaceru piechotą. Sugeruję najwyżej półgodzinne zwiedzanie pałacu, zaś resztę dnia – nawet kosztem przeżycia go o samych kanapkach – na zwiedzenie całej reszty. Rzućcie okiem na zdjęcia, Orchha jest przebogata w zabytkowe świątynie! Poza tym niewątpliwym atutem okolicy jest przepiękna rzeka, płynąca w zachwycającym skalnym łożysku. Tam można spędzić tydzień i nie będzie szans na to, żeby się nudzić! Jeżeli przyjdzie nam być w rezerwacie Bandhavgarh, zdecydowanie polecam przesiąść się z dżipa na słonia! Impreza ta kosztuje tylko 600 rupii od osoby. Zaleta takiego rozwiązania jest bezsprzeczna. Słoń nie pędzi po wyznaczonych drogach rezerwatu, szumiąc i furkocąc. Zwierzak prowadzony jest dzikimi bezdrożami, stąd szansa na zobaczenie miejscowej zwierzyny wzrasta wielokrotnie. Słoń porusza się leniwie, co zwiększa rozkosz smakowania pięknego krajobrazu. Łatwiej zrobić zdjęcie pejzażu, bo ów pejzaż nie ucieka nam w błyskawicznym tempie 50 km/h. A poza tym – przejażdżka słoniem, to atrakcja sama w sobie!

Inna rada dotycząca parku w Bandhavgarh. Można wykupić wycieczkę do klasztoru położonego na szczycie gór. Zawozi nas tam dżip. Musi się znaleźć grupa sześciu osób – impreza kosztuje pięć tysięcy rupii za całą grupę. Ludzie, to jest coś warte zachodu! Klasztor jest jak najbardziej czynny, praktycznie nieodwiedzany przez turystów, po drodze mamy fascynujące górskie widoki, naprawdę więc warto się postarać i skrzyknąć towarzystwo, by zebrała się stosowna grupa chętnych. Nam się zebrać takiej grupy nie udało, czego nie możemy nadal odżałować…

 

 




Pamiątkarnia
— supermarket z gadżetami

Zakupy

To straszne i zupełnie przeze mnie niezrozumiałe, ale 99% osób odwiedzających Indie nastawia się na zrobienie tam niebotycznych zakupów. Praktycznie wszyscy z podróżującej z nami grupy byli gotowi pominąć zwiedzanie wielu niesamowitych miejsc i zabytków, byle tylko móc odwiedzić kolejny bazar. Tymczasem w Indiach okazje do robienia zakupów ścigają człowieka same! Zaś bazar – a szczególnie potężny dom handlowy lub ulica pełna sklepów – wcale nie jest najlepszą okazją do zaopatrzenia się w coś taniego i ciekawego! Najtaniej kupuje się od… chłoptasiów, obskakujących turystyczny autokar przy każdym jego zatrzymaniu! Burzy to porządek handlu po europejsku, gdzie najtaniej jest w supermarkecie, a najdrożej u handlarza polującego na turystę.

Jak kupować u obskakujących autokar chłoptasiów? Żelazna zasada – jeżeli nie masz czasu na handel, NIE ZWRACAJ NA NICH UWAGI. Nie zagaduj, a w żadnym wypadku nie pytaj o cenę! Nawet jeżeli coś cię przelotnie zainteresuje – ani słowa! Ignoruj totalnie i na całej linii. Jeżeli okażesz minimum zainteresowania, handlarz nie da ci spokoju, a nawet będzie chciał zatrzymać cały autokar twierdząc niezbicie, że umówiłeś się z nim na zakup! Natomiast jeżeli chcesz coś kupić – i masz na to czas – to niniejszym służę poradą, jak to robić. Trzeba się oczywiście targować. Cena spada wielokrotnie, gdyż Hindusi są przekonani o naszym niebotycznym bogactwie, więc zawyżają ją na starcie pod samo niebo. Podskakuje do nas chłoptaś i proponuje komplet kościanych bransoletek za … 500 rupii! Tanio, tanio! – zachwala. Proponuję mu 50. Udaje obrażonego! Natychmiast jednak spuszcza do 400 rupii. Proponuję wtedy 100 rupii – cenę, jaką jestem skłonny mu zapłacić. Żeby było ciekawiej – większość naszyjników, bransoletek, wisiorków, figurek, czy jakichkolwiek pamiątek – można dostać za 100 lub 150 rupii. Kiedy chłoptaś burzy się na cenę 100 rupii – idziemy dalej. Chłopaczek sukcesywnie obniża cenę, a my powtarzamy niezmordowanie, że zapłacimy 100 rupii. Zwykle, kiedy nasza noga stanie na stopniu autokaru, chłoptaś krzyczy na całe gardło „OK!”, i biznes załatwiony.

W żadnym wypadku nie kupujcie w przydrożnych restauracjach, którym zawsze towarzyszą sklepy z pamiątkami! Ich jedyną zaletą jest przeogromny wybór – można tam dostać wszystko, co tylko indyjski pamiątkarski rynek wymyślił. Poza tym jest sakramencko drogo. To, co dostaniesz na ulicy za 50 rupii, w przydrożnej pamiątkarni kosztuje 750. Wybór należy do Ciebie.

Pewne ciekawostki dostępne są tylko w pewnych rejonach. Na przykład ciekawe, ręcznie kute miecze, były sprzedawane tylko w Puszkarze. Sztylety z damasceńskiej stali widzieliśmy z kolei jedynie w Udajpurze. Tam też był najlepszy wybór najtańszego srebra. Srebro było i w Jaipurze, ale zdecydowanie droższe – choć czasem nieco lepiej wykonane.

 

Słowo przestrogi

Zapomnijcie w Indiach o używaniu kart kredytowych! Chyba, że kupujecie jeno w ekskluzywnych sklepach, gdzie jest sto razy drożej niż na ulicy. Tak, w ekskluzywnych sklepach, jeżeli bardzo lubisz przepłacać, to proszę bardzo, kupuj kartą. Choć nawet tam nie wiem, czy będziesz mieć gwarancję bezpieczeństwa. O bezpieczeństwo bowiem mi chodzi…

Jeżeli wręczysz kartę – może być to nawet karta płatnicza, nie kredytowa – może się okazać, że sprzedawca przeciągnie ją przez czytnik, a potem odda, mówiąc, że coś nie łączy, albo że mu się zepsuło. Tymczasem twoje konto zostanie obciążone – gdyż czytnik działa i ma się dobrze. Dla zatwierdzenia transakcji wcale nie jest potrzebny twój podpis! Rzecz jasna, jeżeli złożysz reklamację, jest prawdopodobieństwo, że zostanie ona uznana – jednak z własnego doświadczenia wiem, że kwestionowanie transakcji jest drogą przez mękę, a jednocześnie trwa całe wieki. Zapomnij więc o kartach. Nawet tych debetowych. Zabieranie do Indii karty kredytowej to finansowe samobójstwo. Ja popełniłem ten błąd, i jest wielce prawdopodobne, że sprawa dotycząca transakcji na ponad dziewięć tysięcy złotych (dokonanej za moimi plecami) trafi do sądu. Zdumiewa mnie, jak długo potrafi czasem iść przelew z banku do banku w Polsce, a jak szybko zatwierdzana jest transakcja dokonana kartą polskiego banku w Indiach! No mogliby się tak pacany nie spieszyć, mnie akurat na pośpiechu w tej dziedzinie nie zależy. Transakcja dokonana przez złodziei z Jaipuru została błyskawicznie zrealizowana przez polski bank, że aż się słabo robi od tej ich sprawności działania! Mam wrażenie, że bank powinien nieco bardziej pilnować interesu własnego klienta… Jeżeli kogoś interesują szczegóły tej historii, to może kiedyś je opiszę, dzisiaj jeszcze nadal za wiele mi się żółci nad klawiaturą ulewa… Na razie z własnego doświadczenia polecam gorąco używanie gotówki.

 

 




Pozdrowienia!

Garść rad praktycznych

Walutę obcą najlepiej wymienić na lotnisku! Paradoksalnie – i znów na przekór doświadczeniom europejskim – najlepsze kursy ma pierwszy kantor, na który wpadasz po odebraniu bagażu na lotnisku. 39 rupii za dolara – to był rekord. Dla porównania, najlepszy kurs proponowany w recepcji hotelu to 36 rupii za dolara. Kantory na mieście wymieniały mniej więcej od 37 do 38,5 rupii za dolara.

Dobrze jest wziąć ze sobą włóczkowe kapcie – przed wejściem do świątyń, zarówno hinduskich jak i muzułmańskich, należy zdjąć obuwie. Można jednak użyć kapci – firma organizująca wycieczkę nawet dostarczyła nam takie kapciuszki, ale były one miernej jakości. Najlepiej więc zabrać ze sobą takie włóczkowe, grubo dziergane. Powinny spotkać się z aprobatą straży świątynnej.

Na miejscu dobrze jest mieć ze sobą na podorędziu garść cukierków i dawać je dzieciakom proszącym o jałmużnę. Łatwiejsze to i bezpieczniejsze od ciągłego sięgania do portfela. Ale uwaga! Nie dawaj zbyt szczodrego datku! Nawet wtedy, gdy cię bardzo mocno hinduska bieda ściśnie za serce – nie bądź zbyt hojny! Jedna z uczestniczek naszej wycieczki nie miała drobnych, dała więc całkiem spory banknot małej dziewczynce. Natychmiast opadł ją tłum dzikich i natarczywych dzieciaków, wchodzących na głowę i wieszających się za szyję, bardzo energicznie dopraszających się wsparcia!

NIGDY NIE PYTAJ O NIC HINDUSA! Chyba że o drogę w jakieś takie miejsce, gdzie nikt na nikim nie zarabia. Zapytasz o najbliższy kantor – wskaże ci drogę na drugi koniec miasta, bo tam akurat ma sklep jego szwagier. Sklep, nie kantor! Ale wymienić pieniądze w sklepie możesz… przy okazji coś kupisz… w takich okolicznościach nie licz na szczerą i bezinteresowną poradę!

To chyba wszystko. O dwutygodniowym pobycie w Indiach mógłbym mówić bez przerwy przez tydzień, a z przerwami – przez miesiąc. Jak mi się coś ważnego przypomni, to może uzupełnię ten raport.

Na razie pozdrawiam – do kolejnych wspomnień!