Miss Lalibeli...



Mnich z Yeha



Dziewczę znad Tiss Ysat



Miss Yinka...



Łakomczuszek...



Aniołek z Bahir Dar



Rastaman z Shashamane



Typowa fryzura
dla pewnych regionów



...choć fryz bywa i taki

Etiopia ma dla mnie twarz prześlicznej i roześmianej brązowookiej dziewczyny. Wcale nie dlatego, żeby mi z podróży do Etiopii w jakiś szczególny sposób miała zapaść w pamięć jakakolwiek konkretna brązowooka etiopska piękność, nie zrozumcie mnie źle :-) ... Ale ten kraj, od kiedy udało mi się go odwiedzić, to mi się właśnie tak pięknie i radośnie kojarzy. Ludzie są w nim radośni. Radością beztroską, nieskrępowaną, niepohamowaną, spontaniczną i burzliwą, ale przybierającą czasem też formę – paradoksalnie — jakby poważną, przypominającą dostojne oblicze rozpromienionego archanioła… Ludzie w Etiopii są dumni. Nie ma w nich śladu wyniosłości, ale w pełni zasłużonej dumy jest w nich całe mnóstwo. Dumni z historii, dumni z religii, z osiągnięć w sporcie, z ostatniego cesarza, z pochodzenia etnicznego, z języka, pisma, kultury, z samozaparcia w obliczu gnębiącej ich biedy, z aż 250 dni ścisłego postu w roku, ze spoczywającej na nich łaski uświecającej…

Etiopia jest naprawdę jak młode dziewczę – z każdym dniem starsza i zupełnie inna, niż ta sprzed dnia poprzedniego… Czytając opisy podróżników, którzy zwiedzili Etiopię zaledwie przed kilku laty, zauważyłem jak wiele z ich opisu zdążyło się zdezaktualizować. Nie spotkałem się tam na przykład z wszechobecną inwigilacją miejscowych urzędników. Nie było tłumu dzieciaków wołających „ferendżi!” za każdym białoskórym turystą. Nie dało się kupić 15-kilogramowego pstrąga za jedną birę… Jest za to tłum Chińczyków w pocie czoła budujących tysiące kilometrów nowych dróg, jest ruch turystyczny ulegający co rok potrojeniu, jest Internet w każdej wiosce, choć nie w każdym hotelu, za to menu w restauracji pęka w szwach od propozycji dań — zarówno europejskich, jak i tradycyjnych! Kochani, pora odwiedzać Etiopię, póki nam to piękne młode dziewczę nie dorośnie w okamgnieniu do wieku średniego…

Pomysł na wyprawę

Do Etiopii wybraliśmy się na przełomie stycznia i lutego 2009 roku. Pomysłów na zwiedzanie można mieć kilka, ale z istotniejszych strategii można wyróżnić dwie: backpakerską i wygodnicką. Pierwsza ma całe mnóstwo zalet i jedną tylko wadę. Jest czasochłonna. Trzeba by na nią rezerwować co najmniej miesiąc, lub nawet dwa miesiące tułania się po etiopskich wybojach… Poza tym jest pełna przygody, aromatu, atrakcji, jest też gwarancją dotarcia do najbardziej fascynujących zakątków kraju. No i co też może mieć znaczenie – jest tania. Bo i Etiopia jest tania… szczególnie jak się nie wybrzydza na menu, zadowala kępką warzyw i butelkowaną wodą, ma się plecy odporne na wygniatanie, zaś całe ciało niedomagające się okresowej prysznicowej wilgoci… Ale co najistotniejsze, trzeba mieć czas. Trzeba się liczyć z tym, że w niektórych miejscach przyjdzie czekać na transport nawet tydzień…

My wybraliśmy wariant wygodnicki. Mówię o tym z bólem serca, bo jestem człowiekiem o bardzo liberalnym podejściu do wszelakich wygód i mam duszę beduina, ale nie zawsze się niestety da realizować swoje ideały, szczególnie będąc w grupie.

Dobra, nie narzekam i wracam do tematu. Nasza grupa woziła swe dostojne siedzenia po północy kraju eleganckim busikiem, zaś południe, w tym Dolinę Omo, objechaliśmy wynajętymi terenowymi Toyotami… Wstyd i hańba, ale jednocześnie — konieczność dziejowa… Za przewodnika służył nam niejaki Tamee, wspaniały gość doskonale znający kulturę regionu i będący do naszej dyspozycji praktycznie 24h na dobę. Jego pomoc była niejednokrotnie nieoceniona! Szczególnie potrzebny był podczas konfrontacji z miejscową hałastrą polującą na turystów i domagającą się jałmużny… No tak, to jest jeszcze jedna rzecz, którą warto rozważyć podczas planów „zdobycia” Etiopii. Ludzie bywają tu natarczywi i agresywni. Podkreślam – bywają, bo w przeważającej mierze są spokojni, ogromnie honorowi i szlachetni. Ale bywa też, że spotykasz takich, co traktują turystę jak łowną zwierzynę. Jeżeli więc jedziesz w pojedynkę, to możesz sobie nie dać rady z grupą żebraków, którzy cię namierzą, a potem będą intensywnie gnębić, domagając się wsparcia w postaci koszulek, spodni, butów, czy czegokolwiek bądź… Spróbuj coś dać! Wezmą więcej, nawet to, czego dać nie zamierzasz… Jak nie masz gdzie uciec – na przykład do wnętrza wynajętego samochodu, to przepadłeś… Nie chcę oczywiście dramatyzować, ale mam wrażenie, że jeżeli obwiesisz się drogim sprzętem i ruszysz w pojedynkę w Etiopię, to wrócisz bez tego sprzętu, bo prędzej czy później natrafisz na amatorów, bardzo rozpaczliwie potrzebujących twoich zasobów… W grupie jest zwyczajnie bezpieczniej. Grupą poruszaliśmy się w ciemnych i ciasnych zaułkach różnych miast, wpadaliśmy do zabitych dechami knajp krytych blachą, gdzie zamiast podłogi rosła trawa. Włóczyliśmy się też – o różnej porze dnia i nocy – korytami wyschłych rzek i zachodziliśmy do wiosek, gdzie dzieciaki na nasz widok zamierały z wrażenia, bo nigdy w życiu nie widziały białego turysty… Było kapitalnie, spokojnie i bezpiecznie. Bo w gruncie rzeczy tu jest bezpiecznie!

Trasa

Jak wspomniałem, nasza podróż miała dwa etapy. Wynajętym autobusem objechaliśmy północ, począwszy od Addis Abeby, przez Debre Libanos, Tiss Ysat, Debre Markos, Bahir Dar (jezioro Tana), Axum, Gonder, Yeha, Tigrai, aż do Lalibeli. Stamtąd samolotem wróciliśmy do stolicy, by przesiąść się w terenówki i wyruszyć na południe. Zaś południe to Park Narodowy Nechisar, rastafarianie w Shashamene, Arba Minch, Jinka, aż wreszcie Park Narodowy Mago w Dolinie Omo.

Pozwólcie jednak, że nie będę relacjonował wyprawy dzień po dniu. Skoncentruję się na etiopskich wrażeniach (piszę ten raport w półtora roku po fakcie). Myślę, że tak będzie najlepiej, dzisiaj w mojej łepetynie pozostał, odcedzony upływem czasu, komplet zupełnie spontanicznych wspomnień. O etiopskich zabytkach i miastach poczytać można w przewodnikach. A ja właśnie dlatego nie znoszę czytać przewodników, bo one są wyprane z wrażeń, przaśne i encyklopedyczne…

Północ – miasto i wioska

Północ to wszystko co w górę mapy od Addis Abeby, plus jeszcze spory obszar poniżej stolicy. Owa północ jest całkowicie różna od południa, gdzie mamy Arba Minch, Jinkę… No, może tylko bieda wszędzie taka sama… Zauważyłem, że bieda wszędzie na świecie wygląda nieomalże tak samo. To zdumiewające, ale ulice Delhi w Indiach są uderzająco podobne do ulic w Addis Abebie, Bahir Dar, czy w Shashamene… tak samo wszystko rozkopane, przestrzeń zagospodarowana swojsko i spontanicznie, ulice wypełnione raczej przez riksze i motocykle niż samochody, życie toczące się na chodniku, rozłożone na płachtach i plandekach, rozsiadłe na blaszanych puszkach po silnikowym oleju… Spontaniczność tego życia przejawia się w wykorzystaniu wszystkiego, co się tylko da użyć do pożytecznego celu. Taczka zbita z patyków. Domek z kamieni, patyków i kawałków blachy, przykryty plandeką. Palenisko w przepołowionej beczce po ropie… I tak dalej, i tak bliżej. A wśród tego wszystkiego ten wszechobecny tłum! Nikt nie siedzi w domu, bo przecież w tym domu to się nic nie ma, tu się żyje na ulicy, bo właśnie tu jest wszystko! Uliczny warsztat ślusarski, stolarski, krawiecki, także i fryzjer, golibroda i pucybut. Obnośny handel żywym inwentarzem, na przykład drobiem — kogutami zawieszonymi na kiju za nogi, łbem w dół… Wszystko i wszyscy…

Spore wrażenie zrobił na mnie wielki bazar w Lalibeli. Wchodząc pomiędzy stoiska sprzedawców ostrej papryki czuło się przepyszny aromat chili, który aż szczypał w nos i oczy. Zaraz obok swoją "dzielnicę" mieli sprzedawcy kadzidła - kolejna feeria aromatów! Na stoiskach sprzedawców miodu było chyba tyle samo pszczół, co i słodkiego produktu... widać było, że hodowcy żyją w wielkiej symbiozie z tymi owadami, bo obsiadały ich gromadnie zupełnie jakby oswojone. A co do samego miodu... występował w kilku gatunkach. Najtańszy był czarny, 20% miodu, reszta to wosk, paprochy i utopione pszczoły. Kojelny co do gatunku, czerwony, to już tylko miód, wosk i pszczoły, bez paprochów. Miód żółty był tylko z woskiem, bez pszczół, natiomiast miód biały, najdroższy, to homogenizowana mieszanka pozostałości wosku, na około 90% miodu... Zaopatrzyłem się rzecz jasna w każdy rodzaj miodku, bo bardzo lubię oryginalne pamiątki... Polecam też kadzidło, najlepiej w formie czystej żywicy. Można kupić tu też "kadzidlaną mieszankę", złożoną z wiórków próchna, żywicy oraz syntetycznego aromatu. Taki układ wietrzeje najszybciej. Tymczasem oryginalna mirra długo zachowuje niezwykły zapach...


Wielki bazar w Lalibeli

Północ Etiopii to tłum ludzi w białych zawojach, dostojnym krokiem przemierzająca ulice miast i wsi. Starsi mężczyźni dzierżą w dłoniach charakterystyczne laski, oraz parasole. Często omiatają się specjalną miotełką do odganiania much, tak zwaną czerą. Biały zawój ma znaczenie mistyczne – osoba, która go nosi, jest w stanie łaski uświęcającej i może przystępować do komunii. Noszenie go jest sprawą sumienia. Fakt faktem, wczesnym rankiem robi się tu na ulicach biało…


Ludzie z etiopskiej północy...

W okolicach Addis Abeby o porannej porze widać kolejną etiopską ciekawostkę. Na ulice wybiegają grupki ludzi trenujących biegi. Niektórzy ćwiczą pompki. Sport i zdrowie, jak okiem dookoła sięgnąć! Ale nie dotyczy to bynajmniej wszystkich. Cała masa Etiopczyków… siedzi! Widzieliśmy grupki osób, tłumnie siedzących przy drodze, na polu, pod drzewem, na skraju lasu, wioski, niekoniecznie w bliskim sąsiedztwie drogi. Siedzący tłum staruszek, starców, kobiet, mężczyzn, dzieci… Po prostu siedzących w bezruchu. Nie mam pojęcia, co też ci ludzie chcieli wysiedzieć…

Etiopska wioska jest ciekawa z wielu względów. Po pierwsze, niezmiernie ciekawe są tu chatki. Zbudowane z patyków, uszczelnione błotem lub gliną, wydają się pochodzić z epoki kamienia łupanego. Czasem wrażenie psuje wisząca na ścianie plastikowa butelka po coca-coli, służąca za naczynie codziennego użytku. Niemniej widać tutaj, jak wiele można zrobić ze zwykłego patyka, a raczej z całej kupy patyków i błota. Niektóre chatki, szczególnie w okolicach Lalibeli, są kamienne. Kapitalny widok! Mówię o tym wszystkim bez cienia sarkazmu czy złośliwości – naprawdę podziwiam etiopską pomysłowość! My nie możemy się obyć bez Ytonga, keramzytów, rozmaitych porothermów i onduliny, a tutaj wystarczą glina i patyki… No cóż, rozumiem że komfort bytowania jest niekoniecznie ten sam co w europejskich willach… Ale za to krajobraz nie do pobicia! Druga sprawa – to tutejsi ludzie. O nich za chwilę.


Poranny jogging na obrzeżach Addis Abeby


Etiopscy "przesiadywacze" w jednej z wiosek...

Północni ludzie

W Etiopii za najciekawszy element krajobrazu uważam tutejszych ludzi. Kobiety i dzieci są tutaj prześliczne! Na mnie osobiście robią wrażenie ich ogromniaste brązowe oczy… Przepraszam też za uproszczenie. Mówić o Etiopczykach to mówić bardzo nieprecyzyjnie – jest tutaj przecież całe mnóstwo grup etnicznych, niejednokrotnie bardzo różniących się od siebie (żeby wspomnieć na przykład Amharów i Tigrai). Ale cóż, dla mnie to wszystko byli po prostu „ludzie”. Otóż ludzie są tu spokojni, dostojni, skryci pod parasolami. Kontemplujący przestrzeń wokół świątyń. Ciekawie ubrani. W niektórych wioskach wszechobecny był zielony kolor stroju. W innych – niebieski. Zupełnie tak, jakby miejscowy krawiec szył tylko z jednej, ogromniastej beli tego samego materiału…

Północni Etiopczycy zaskoczyli mnie swoim spokojem dwukrotnie. Pierwsze zaskoczenie, to było etiopskie przyjęcie weselne, odbywające się w całkiem luksusowej knajpie jednego z hoteli. Tłum odzianych na biało mężczyzn, w białych zawojach na głowie, w milczącym skupieniu spożywał posiłek… z ich ust nie padało najmniejsze słowo, najcichszy pomruk… Każdy z niebywałym wręcz nabożeństwem spożywał swoją indżerę, zupełnie jakby to była jakaś komunia… Drugie zaskoczenie, to klienci miejscowej knajpy. Wybraliśmy się w Bahir Dar wieczorem na rekonesans po mieście, trafiliśmy przypadkiem do czegoś w rodzaju pubu. I tutaj to samo – faceci siedzący pod ścianą, sączący ciemny, bezalkoholowy napój, tak zwaną tellę. Głucha cisza. Żadnych rozmów. Dopiero jak weszliśmy, część towarzystwa się rozruszała i nawiązała rozmowę. Ale tylko część. Reszta kontemplowała smolistą zawartość swoich szklanek. Tella w rzeczy samej smakuje jak rozwodniona smoła, albo sfermentowana kawa zbożowa z dodatkiem węgla drzewnego. Pije się ją na zimno…


Stoicki spokój etiopskiej knajpy

Dzieci są wszędobylskie! Jedynie one pozwalały się do woli fotografować. Dorośli, widząc wycelowany w nich obiektyw aparatu bardzo często robili „w tył zwrot”, ewentualnie przeraźliwie kwasili minę… Pewien jegomość, w ramach swoistego odwetu, wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy, po czym używając wbudowanego weń aparatu „obpstrykał” w sposób dość ostentacyjny naszą grupę. Ale co tam!

Jeżeli chodzi o dzieciaki, to są one mistrzami w wyciąganiu od turystów jałmużny. Proszą np. o to, żeby im kupić buty. Albo słownik angielsko-amharski. Kiedy już uda im się kogoś na to naciągnąć, towar wędruje z powrotem do sprzedawcy, a pieniądze – do kieszeni. Szczerze mówiąc, nie wiem do końca, czyjej kieszeni. Mam dziwne wrażenie, że ta kooperacja handlarza z dzieciarnią jest znacznie mniej spontaniczna niż by się na pozór mogło wydawać…

Przewodnik radzi, żeby nic nie dawać dzieciom. Nawet długopisów. Chodzi o to, że dzieciaki bardzo szybko załapują o co chodzi i całymi dniami nie robią nic, tylko czyhają na turystów… Nie chodzą przez to do szkoły, bo perspektywa otrzymania czegoś od turysty o miękkim sercu jest dla nich stokroć atrakcyjniejsza! Ba, to tylko jedna strona medalu. Dzieciaki przynoszące do domu żebraczy „zarobek”, przynoszą też wstyd rodzicom… Bo to przecież rodzice powinni zarabiać na życie, a tu się okazuje, że taki jeden gówniarz jest w tym lepszy od ciężko pracującego ojca… ewentualnie, od ojca, który rozpaczliwie szuka pracy i znaleźć nie może… rodzi to podobno niewyobrażalne wręcz konflikty międzypokoleniowe.

Kuchnia

Wyjechałem do Etiopii w pełnym zdrowiu, wróciłem z rozwalonym żołądkiem… wszystkiemu winna moja głupota, oraz, niestety, całkiem niezła etiopska kuchnia! Dania, jakie się tu podaje, bywają niewyszukane, ale często genialne w swej prostocie. Taki na przykład sznycel w sosie pieprzowym… Dobra, dość marzeń.

Na żarcie trzeba tu uważać. Podobno jednym z najwybitniejszych smakołyków jest coś w rodzaju wołowego tatara. Jest to jednocześnie gwarancja na złapanie tasiemca… Podawane tu mięsko, jeżeli jest smażone, to jest ono smażone bardzo konkretnie, do granicy zwęglenia. Obfitują tu też rozmaite sosy o ekstremalnej wręcz pikantności…

Indżera. Chyba każdy, słysząc o Etiopii, słyszał też i o niej. Wielki naleśnik, o barwie szaroburej, gąbczasty i kwaśny. Powiadają ludzie, że niedobry… A, bo trzeba umieć go jeść! Nie należy urywać kawałków indżery w celu zagryzania czegokolwiek. Indżerę trzeba bowiem nasmarować sosem i zwinąć jak naleśnik. Wtedy pikantny sosik elegancko przenika porowatą strukturę i przełamuje się z kwaskowym smakiem ciasta. I wtedy bywa to pyszne! Choć oczywiście, wszystko jest rzeczą gustu. Mnie tam bardzo smakowało. Niemniej po powrocie do kraju postanowiłem przejść na wegetarianizm…

W Etiopii mają genialne piwo! Takie konkretnie piwne, jak ze starego, dobrego, małego browaru! Takie piwsko było kiedyś na Litwie, takie bywa w rozmaitych zakątkach Czech… ech, łezka się w oku kręci… Najlepsze piwsko to Meta! Tak, właśnie tak się nazywa – Meta. Niech was nie zniechęci obskurna butelka, w jakiej je sprzedają. Drugie, bardzo podobne co do klasy swej oryginalności, to Dashen. Inne piwska, między innymi najpopularniejszy St. Giorgios, to już inna liga, znacznie bardziej pospolita – choć o cztery nieba lepsza niż to, czym nas w Polsce raczą wiodące na rynku browary…

Kolejną ciekawostką jest tej (tedż). Kapitalny, słodki ziołowy trunek na miodzie, o słabej zawartości alkoholu. Pochodzi wyłącznie z miejscowej produkcji, nie można go kupić w sklepie w butelce z kapslem. Sprzedają go tylko knajpy, jako wyrób własny. Oczywiście, tedż nie każdemu może smakować, ale dla mnie był zarówno ciekawostką, jak i sensacją. Ostatnie słowo należy się winu. Wino w Etiopii jest beznadziejnie i bezdennie kiepskie… Podobnie jak inne trunki udające mocniejszy alkohol…

Etiopska religijność

Etiopczycy są religijni. To widać. Dzieci, kiedy robiło się im zdjęcia, często chwytały za wiszący na szyi krzyżyk, wyciągając go w stronę obiektywu, jakby to on miał być bohaterem fotografii. Często o właściwe wyeksponowanie krzyżyka dbały mamusie, wyciągając go dzieciakom zza koszulki, jak się dziecię zagapiło i o tym najważniejszym elemencie garderoby zapomniało…


Etiopska pobożność...


Mnich błogosławi wiernego

Mam wrażenie, że etiopska mentalność religijna jest mieszanką chrześcijańskiej ortodoksji z dużą dozą naleciałości muzułmańskich i animistycznych. Ludzie modlący się przed świątyniami biją pokłony czołem do ziemi zupełnie jak muzułmanie… Duże wrażenie zrobiły na mnie sceny błogosławieństwa… Bywa, że przed świątynią siedzi dyżurny mnich. Podchodzi do niego wierny, a wtedy zaczyna się całe przedstawienie. Mnich daje wiernemu krzyż do ucałowania. Wierny obcałowuje najpierw krzyż, potem mnicha, potem mnich obcałowuje głowę wiernego, głaszcze go krzyżem po głowie, po plecach, wygląda to w pewnym momencie niczym masaż… na koniec klepie delikwenta krzyżem po plecach, że aż dudni, wierny składa na krucyfiksie ostatni pocałunek, wrzuca do skrzynki datek i odchodzi jako błogosławiony… Właśnie to bym uznał za pewien element animistyczny – krzyż traktowany jak potężny amulet. Animistyczne, plemienne reminiscencje widać też podczas liturgii, gdzie się używa … ogromnych bębnów!

Wnętrze etiopskiego kościoła jest zaskakująco puste. Owszem, ściany są nieraz zdobne tysiącem fresków, ale praktycznie brak ołtarza. Zamiast niego – z sufitu zwisa zasłona, odgradzająca wiernych od pomieszczenia, gdzie znajduje się atrapa Arki Przymierza. To troszkę na wzór żydowskiej świątyni w Jerozolimie, tej z czasów Króla Salomona…


Nowa katedra w Axum...


... oraz jej prawie puste wnętrze!


Oto i bębny liturgiczne.

W Axum zwiedzaliśmy miejscową katedrę. Przewodnik pokazał nam świętą księgę, liczącą sobie dobrze ponad 800 lat, pełną kolorowych rycin i zawierającą tekst, w którym święte imiona – dla odróżnienia od reszty tekstu – napisano czerwonym kolorem. Oto jest imię Marii, imię Jezusa, imię Archanioła Michała, a tu jest imię Boga – tłumaczy przewodnik pokazując stosowne fragmenty… Och! Imię Boga! A to ciekawe! Przyjacielu, a mógłbyś nam przeczytać imię Boga? Ogromnie mnie ciekawi, jak w starożytnym języku Gyyz brzmi imię Boga! Przewodnik spojrzał na mnie superkwaśno i zaczął się wykręcać… Ale ja nie rezygnuję – przyjacielu, bardzo cię proszę! W końcu, uproszony, stanął przed księgą i zaczął czytać. No, i wtedy zrozumiałem, dlaczego tak się ociągał… On nie czytał tej księgi! On był zmuszony odprawić mini-nabożeństwo! Ucałował księgę, uklęknął, chwilę medytował, po czym zaczął „wyśpiewywać” czytane fragmenty! Nie mógł poprzestać na odczytaniu po prostu jakiegoś zdania, wyrazu, fragmentu, on musiał odśpiewać swoje! Trwało to dobrą chwilę. Po skończonej mini-ceremonii… nadal nie wiedziałem, jak brzmi imię Boga w języku Gyyz. Delikatnie, ale namolnie nalegam więc dalej, żeby mi powiedział, jak też brzmi imię Boga… No i w końcu dał się uprosić! Przeczytał i przetłumaczył — tu jest napisane „w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego” … Aha, czyli to w ten deseń… A ja miałem nadzieję, że się dowiem, czy to będzie bliższe brzmieniu „Jahwe” czy „Jehowa”… ot, naiwność…


Święta Księga sprzed 800 lat, oryginał.

W Axum znajduje się mauzoleum, przechowujące podobno prawdziwą Arkę Przymierza. Dogląda jej wyznaczony mnich – i tylko on ma do niej dostęp. Po jego śmierci wyznacza się następcę, zawsze tylko jednego. Ponoć, gdyby Arkę odwiedził ktoś postronny, rozpadła by się w proch i pył… Stąd nie ma szans na sprawdzenie jej autentyczności! Wiernym musi wystarczyć wiara! Ale na wszelki wypadek, wokół mauzoleum z Arką rozstawiono ciężkozbrojną lejbgwardię, by nikt spokoju Arce nie zakłócił i nie zbliżył się doń bliżej niż na sto kroków…


Mauzoleum w Axum, skrywające "prawdziwą Arkę Przymierza"

Południe

Na południu widać już innych ludzi. W przeciwieństwie do północy – są czarnoskórzy. Nie mam na myśli samej tylko karnacji. Ludy amharskie są zaliczane do rasy… białej, mimo wybitnie ciemnego kolorytu. Tymczasem południe zamieszkują głównie Murzyni. Jedną mają ze sobą wspólną cechę. Tak jak ci na północy – są piękni! Zdjęcia tego niestety nie oddają w pełni…


Dziewczyny z plemienia Geleb przed chatką.

Południe Etiopii to przede wszystkim Dolina Omo oraz zamieszkujące ją plemiona. Można tam spotkać ludzi żyjących w większych miastach i niewiele różniących się stylem życia od każdej innej cywilizowanej biedy. Ale można było spotkać ludzi żyjących znacznie bliżej swej tradycji… i właśnie oni byli najciekawsi! W wielu wioskach życie toczy się tak, jak przed wiekami. Jedyne piętno cywilizacji, to bawełniane chińskie koszulki, plastikowe koraliki oraz inne „ozdóbki”, spadające jak okruchy z „pańskiego stołu” zachodniej kultury. Bawiły nas zwisające dziewczętom z czoła bransoletki od zegarków, na których czasem widać było wytłoczone nazwy typu „Seiko” albo „Casio”! Jako ozdoby były tu używane nawet kapsle od butelek czy też i otwieracze od aluminiowych puszek z piwem… z przepasek zwieszały się czasem rozmaite cybanty, karabińczyki czy jakieś sworznie… Mosiężny i aluminiowy drut, gruby jak palec, stanowił surowiec dla wielu bransoletek.

To może nie brzmi zbyt ciekawie… czyżby kultura karmiąca się odpadkami zachodu? Niezupełnie… Warto pamiętać, że zwłaszcza kobiety z plemiennych wiosek chodzą tutaj w tradycyjnych, skórzanych strojach. I tu pojawia się moje zaskoczenie i moja fascynacja! Otóż te damy potrafiły poruszać się w swych wdziankach tak zgrabnie i dostojnie, z takim wdziękiem i gracją, że wyglądały bardziej elegancko niż najmodniejsze Paryżanki! Założę się, że gdyby któraś z dam z plemienia Hamer, Bana czy Arbore, nagle znalazła się w wytwornej filharmonii czy operze w sercu którejś z europejskich metropolii, to znakomicie pasowałaby do całej reszty towarzystwa ubranego w smokingi i suknie wieczorowe… Skórzane stroje mieszkanek Doliny Omo są bardzo starannie wyprawione, pieczołowicie zdobione, mają żywe barwy, zaś fryzury ich właścicielek są niezwykle starannie ułożone! Było to dla mnie naprawdę niesamowite… Szczególnie, że owe damy przywdziewają całą swoją elegancję na co dzień! Spotykaliśmy dziewczyny niosące chrust, baniaki z wodą, pęki słomy, tykwy ze zbożem – krótko mówiąc, kobiety pracujące – ale nieodmiennie wystrojone w całe posiadane przez siebie bogactwo!

Niestety, turystyka zdążyła wyciągnąc swe chciwe macki i w ten rejon (do czego przyczyniła się też i nasza wizyta...). Miejscowi ludzie już wiedzą, o co chodzi przybyszom. Wiele kobiet, widząc nas z daleka, wołało zachęcająco: "foto? foto?" Każde pstryknięcie aparatu wiązało się z wydatkiem 3 bir (jedna bira to jakieś 30 gr). Ale niech nas nie zwiedzie zachęta... Miejscowi czują się tym upokorzeni, że odwiedzają ich jacyś wariaci z jakimś niewiadomo jak działającym sprzętem, robiącym coś, co się nazywa "foto". Niektórzy czują przez skórę, że traktuje się ich jak skansen, wręcz jak swoiste zoo... Bywały przypadki, kiedy chcieliśmy zrobić zdjęcie, dostawaliśmy zgodę, ale nagle wpadał na nas jakiś chyba krewny naszej "modelki" i ostro protestował... No cóż, samo życie. Osobiście starałem się być w podejściu do tych niezwykłych ludzi jak najbardziej w porządku, ale czas nie pozwalał na spełnienie wszystkich konwenansów... W Dolinie Omo zabawiliśmy raptem trzy dni, żeby zapracować na miano gościa z prawdziwego zdarzenia, trzeba by pobyć u jakiegoś plemienia ze trzy tygodnie, a aparat wyciągnąć dopiero ostatniego dnia...

Tu jest galeria zdjęć plemion z Doliny Omo

To oczywiście nie wszystko, co się składa na moje etiopskie wrażenia. Na zakończenie powiem Wam ciekawostkę - jadąc przez Etiopię zatracałem poczucie czasu tak dalece, że nie kojarzyłem, czy coś się wydarzyło wczoraj, przedwczoraj, czy zaledwie dziś rano... tych wrażeń było po prostu tak wiele, że sakramencko ciężko było mi je zwyczajnie uporządkować! Jednocześnie myślę sobie... jasny gwint, Etiopia, kolejny kraj do turystycznego zadeptania, toż taki los go czeka prędzej czy później... Więc w związku z tą końcową myślą mówię Wam — nie jedźcie do Etiopii! Zostańcie w ciepłych fotelach! Pstryknijcie telewizor, szklanka piwa i chipsy w garść! Niech Etiopia jeszcze troszkę pozostanie taka świeża i niesamowita, jak była w 2009 roku!

Pozdrawiam

P.S. Moją historię, opowiedzianią powyżej, uzupełniają dwie prezentacje w Power Point. Nie wszystko chciało mi się pisać dwa razy... Stosowne ikonki poniżej. Zapraszam!


Północna Etiopia - 6,5 MB
Plemiona doliny Omo
Plemiona doliny Omo - 5,5 MB