Pustynny patrol



Miss Fada



Inna Miss...



Anoa Arch

„No photo, no photo!” — krzyczy w moją stronę wybitnie podenerwowana dziewczynka w kolorowej sukieneczce, machając sugestywnie dłonią w geście zdecydowanego przeczenia. Kiedy udaję, że nie kojarzę, że woła do mnie, zdecydowanym ruchem chwyta leżący na ziemi kamyk i robi zamach w moją stronę… No dobra, chowam aparat. Wiem, że na tym etapie nie pomoże udawanie, tutejsi ludzie są naprawdę bardzo bystrzy i wyczuleni. Poza obawą o sprzęt powstrzymuje mnie jeszcze wrodzony brak bezczelności. Trudno, trzeba to jakoś przyjąć do wiadomości, że robienie zdjęć ludziom w Czadzie nie należy do łatwych zadań…

Czad jest ponad czterokrotnie większy od Polski i leży w samym sercu Afryki. Zajmuje drugie miejsce po Korei Północnej jako najmniej demokratyczne państwo, oraz siódme notowanie w rankingu najbardziej skorumpowanych krajów. Teoretycznie sytuacja jest tutaj wielce niestabilna, ledwie parę lat temu (2006 i 2008 rok) stolica była świadkiem krwawych zamieszek o władzę. Na pustyni piach jest często-gęsto przemieszany z karabinowymi łuskami w stosunku 1:1, walają się tu i ówdzie porzucone granaty do RPG, stoją rozwalone czołgi, a po kraju grasują samochody pozarządowych organizacji wykopujących przeciwpiechotne miny. Czasami skóra cierpła a włos się jeżył... Miło wspominam przejazd wąskim przesmykiem, obstawionym beczkami z uprzejmym ostrzeżeniem, że poza linią beczek teren nie został sprawdzony i na pewno można się nadziać na minę... Mimo to – da się tu przyjechać i zobaczyć to i owo, po czym wywieźć z powrotem swoją skórę w jednym kawałku.

W ramach „czadowej” ekspedycji przejechaliśmy kraj po przekątnej – ze stolicy N’djameny do rejonu Ennedi i z powrotem. W sumie, około 3000 km, głównie po to, by zobaczyć niesamowite formacje skalne w Ennedi, które było naszym zasadniczym celem. Niemniej, równie fascynująca była możliwość aby zaobserwować, jak to się w Czadzie ludziom żyje… No cóż, akurat to można by to streścić w dwóch słowach: piach i bieda. Z wodą nie ma problemu, wystarczy wykopać dziurę w ziemi na kilka metrów i już jest studnia. Za to problem jest dosłownie ze wszystkim innym…

Niektórzy dostrzegają dziwną prawidłowość – im biedniejszy kraj, tym droższe w nim życie. Teoretycznie powinno być przecież na odwrót. No tak, ale zapominamy słowo „życie” uzupełnić zwrotem „na europejskim poziomie”. Bo jeżeli chodzi o życie w lokalnym stylu — poprzestając na wodzie ze studni, kozim mleku i podpłomykach, mając też zakwaterowanie w chatce z trzciny — to można żyć za pół dolara dziennie. Niestety, na przykład butelkowana woda kosztuje w stolicy dolara, a w głębi kraju — dwa dolary. Worek cementu to 30 dolarów. Praktycznie wszelkie wytwory zachodniej cywilizacji trzeba sprowadzać, więc kosztują. Miejscowy, przeciętny człowiek, poza lokalnym rękodziełem ma ogromnie mało do zaoferowania światu zachodniemu, dlatego świat zachodni nie pali się do tego, by miejscowym za cokolwiek płacić. Pasterzy poganiających owce i kozy nie zatrudni się w nowoczesnej fabryce, a więc i fabryki się nie zbuduje na tych pięknych, pustych i tanich ziemiach. Chyba że się przywiezie robotników ze sobą, jak to zrobili Chińczycy.

Jak już o Chińczykach mowa… Parę kilometrów za N’djameną pyszni się na horyzoncie olbrzymia nowoczesna rafineria. No cóż, w końcu kraj okrakiem na złożach ropy siedzi… Tyle że rafineria stoi zamknięta na głucho… zbudowali ją właśnie Chińczycy, a zaraz potem zamknęli – kiedy rząd zaczął się z nimi kłócić o ceny surowców i produktów. Chińczycy chcieli zacząć zarabiać na inwestycji, rząd chciał mieć chyba benzynę za darmo - nie wiem do końca jak to było, rezultat jest taki, że rafineria stoi. Prezydent Idriss Deby mógłby może i znacjonalizować ją, ale skąd weźmie fachowców, będących w stanie nacisnąć właściwy guzik, by to ustrojstwo z powrotem ruszyło? No i kto potem zdecydowałby się cokolwiek w Czadzie wybudować? Kraj dzięki temu cierpi na ciągły deficyt paliwa… Zaopatrzenie się w olej napędowy przypomina łamańce, jakie ludzie wyczyniali u nas na początku lat 80-tych, żeby kupić w spożywczaku kawałek schabu…

Studnia w Sof

Jak wspomniałem na wstępie, niezmiernie trudno zrobić tu zdjęcie miejscowym ludziom. Napotyka się wybitnie mocny opór materii… Po pierwsze, teoretycznie trzeba mieć na to specjalne pozwolenie. W N’djamenie za samo wyciągnięcie aparatu z torby i podniesienie go do oka można trafić do aresztu. Na szczęście nie ma tam za wiele do fotografowania… Poza stolicą już nie jest tak źle, ale… ludzie po prostu żywiołowo oponują! Jeżeli choć przez chwilę ignoruje się ich nerwowe machanie ręką i okrzyki „no photo, no photo!”, chwytają w niedwuznacznym geście za kamienie. Dlaczego? Okazuje się, że żadne względy zwyczajowe czy religijne nie wchodzą w grę. W niektórych przypadkach sprawę załatwia wręczenie napiwku. W innych – wystarczy chwila rozmowy, po czym można wynegocjować łaskawe pozwolenie. Ale niestety, nie sposób przeprowadzać takich negocjacji w każdej sytuacji, a już zupełnie zawodzi to na zatłoczonych i niezmiernie urokliwych bazarach… Nie mówiąc już o łapaniu naturalnych i niepozowanych akcji z codziennego życia. Skąd jednak ten opór i ta alergia na wycelowany obiektyw aparatu?

Otóż protest przeciwko fotografowaniu jest dla mieszkańców Czadu jedyną możliwością zamanifestowania przed białym człowiekiem swojego znaczenia! Biały człowiek ma bowiem nad miejscowym miażdżącą przewagę – na wszystko go stać, wszystko może kupić, nie ma żadnego problemu, dysponuje sprzętem i wyposażeniem i wszystko mu wolno. No to niech mu przynajmniej nie będzie wolno fotografować! Niech grzecznie pyta, niech się postara, niech zapłaci, niech się choć trochę napoci, niech będzie wolno miejscowemu choć trochę spojrzeć na gościa z góry!

Mieszkańcy Afryki zaskakują mnie swoją zdolnością do naśladowania obcych języków. Po raz pierwszy zauważyłem to w Namibii, kiedy dziewczyna oprowadzająca grupę Polaków po opuszczonym mieście zbieraczy diamentów – Kolmanskop – bardzo szybko zaczęła mówić do nas… po polsku! Po prostu zauważyła, że jak ona woła „let’s go”, ktoś z grupy mówi do wszystkich „idziemy”… a jak się gdzieś zatrzymujemy, to słychać „chodźcie tutaj”. I bardzo szybko zaczęła płynnie i bezbłędnie mówić „idziemy”, jak trzeba było iść dalej, oraz „chodźcie tutaj”, gdy chciała, żebyśmy się gdzieś zebrali i jej posłuchali. Z kolei w Libii nasi kierowcy szybko załapali zwrot „lecim na Szczecin”, kiedy trzeba było zakomunikować grupie, że pora wsiadać do samochodów i jechać dalej. Ale najbardziej wszystkim „lokalesom” – Algierczykom, Libijczykom, tudzież gościom z Czadu – spodobało się dosadne i dynamiczne sformułowanie „do dupy”… Doskonale załapali jego lekkie pejoratywne zabarwienie, aczkolwiek mieszczące się w granicach przyzwoitości. Potem wpletli je nawet w swoje prywatne rozmowy…

Najprzyjemniej było jednak patrzeć, jak dzieciaki z czadyjskiej wioski w ciągu pięciu minut nauczyły się śpiewać po polsku piosenki „Panie Janie”… Wprawdzie to tylko króciutka piosenka, ale zastanówcie się – kilka minut, dwa czy trzy powtórzenia, i dzieciaki zasuwają piosenkę tak, że nie odróżnisz od polskiego przedszkola! Zapewne nauczylibyśmy je jeszcze kilku fajnych piosenek, ale zainterweniowali rodzice, niezadowoleni ze zbyt ścisłej współpracy międzykulturowej... Może znów poszło o zdjęcia? Dzieciaki bowiem przeważnie nie mają takich honorowych dylematów - prychają na fotografa, kiedy dorośli patrzą, zaś kiedy ich nie ma - hulaj dusza! Czasem dochodziło do niezmiernie zabawnych sytuacji. Na przedmieściach Fady spotkaliśmy grupkę dzieciaków, która nie miała nic przeciwko robieniu im zdjęć. Owe przedmiescia to było takie miejsce, gdzie na prawo mieliśmy gęsto upakowane zabudowania, a na lewo - szczery piach pustyni, ciągnący się setkami kilometrów. No to fotografujemy więc ile dusza zapragnie, a dzieciarnia z ogromną radochą ogląda swoje buźki na ekranach LCD naszych aparatów. W pewnym momencie dzieciarnia daje drapaka pod płot i zaczyna stroić marsowe miny, a niektóre prychają - "no photo, no photo!". Co się stało? A, to ulicą idzie właśnie jakiś "duży" osobnik. Przechodzący facet coś burknął do dzieciarni, popatrzył na nas i potwierdził: "no photo!" - po czym poszedł sobie dalej. Jak zniknął za zakrętem, zabawa w fotografowanie rozpoczęła się na nowo...

Tokou Eye - 20m srednicy

Czad cierpi na przepiękne widoki… Rejon Ennedi, leżący na północno-wschodnim krańcu kraju obfituje w niezwykłe formacje skalne, „niemożliwe” wręcz rzeźby wycięte przez wiatr w piaskowych skałach! Mamy tu majestatyczne łuki, skalne grzyby, kamienne lasy, strzeliste iglice… ech, co ja będę opowiadał, to trzeba zobaczyć. Niestety, nawet najlepsze zdjęcie nie odda przejmującej ciszy, jaka potrafi ogarnąć pustynię wieczorem, która w połączeniu z rześko-ciepłym powietrzem tworzy kosmiczny nastrój i nieziemską atmosferę… Cisza ta bywa zdradliwa – w nocy potrafi zerwać się nagły wiatr, który siekąc wściekle targanym piaskiem wpędza naiwnego wędrowca w głąb śpiwora… zaś wędrowiec przeklina swój romantyzm, który kazał mu ułożyć się do snu pod gołym niebem… Poranne wygrzebanie się z legowiska przypomina jako żywo – zmartwychwstanie.

Jezioro Motoro

Ciekawe wrażenie robią jeziora wyrastające prosto z piachu, jakby nic nie robiły sobie z przejmującej suchości najbliższej okolicy. Po prostu wielka woda wśród wydm! Takie są Ouniaga Kebir, Ouniaga Serir, Motoro i kilka innych... Zastanawia mnie, jakim cudem piach wędrujących wydm ich jeszcze nie zasypał - nie są to jednak jeziora okresowe. Niektóre otacza wianuszek palm, ale niektóre wystają spośród gołego piachu i nie jest to fatamorgana. Woda w nich jest przeraźliwie zimna mimo ogarniającego nas upału - i nie jest to zwykłe złudzenie wynikające z różnicy temperatur. Chłód fal zdradza ich podziemne pochodzenie...

Sztylety codziennego użytku

Jakkolwiek produkty przemysłowe są w Czadzie nieziemsko drogie, to z kolei prawdziwe rękodzieło dostaje się za bezcen! Przynajmniej tak się ma rzecz w N'djamenie. Co ciekawe - spotkać tu można pamiątki i "pamiątki" - te ostatnie sprowadzane z Indii czy Chin. Prawdziwe pamiątki, to autentycznie ręczna robota, co więcej, są to przedmioty faktycznie codziennego użytku. Na przykład każdy okutany w chałat nomad nosi przy pasie sztylet oprawny w czerwoną skórę. Używa go do wszystkiego, począwszy od szlachtowania owiec na obcinaniu paznokci skończywszy. Sztylet ów jest przykładem naprawdę solidnej i pięknej roboty ręcznej, a kupić go można na bazarze za... 10 dolarów. W zasadzie jest to jedyna rzecz (obok koszy plecionych z pustynnej trawy i naszyjników z rogów antylopy), którą można zaliczyć do pamiątek a jednocześnie rzeczy użytkowych (przynajmniej w Czadzie). Reszta to już zwykła cepeliada...

Jak już mówimy o handlu i pamiątkach. Czadyjskie souveniry ścigały nas praktycznie po całej trasie. Gdziekolwiek byśmy się nie zatrzymali, tam jak spod ziemi wyskakiwały dzieciaki z propozycją zaopatrzenia nas w rozmaite "śliczności". Niemniej, działo się to w sposób, że tak powiem, wręcz dostojny. Oto bowiem - podczas postoju nad jednym z jezior - zauważamy pojawiające się na horyzoncie dwie ciemne plamki. Po kwadransie plamki przybrały postać dwóch dziewczyn przemierzających spokojnym krokiem piach w naszym kierunku. Po kolejnym kwadransie dziewuchy dotarły do nas, po czym spokojnie rozłożyły nieopodal sój stragan. Usiadły przy nim i czekały, aż się ktoś z nas zainteresuje asortymentem. Żadnego wołania, nagabywania, ciągania za kieszeń... Podobne sceny działy się podczas postoju w którejś z wiosek. Zbiegała się dzieciarnia i rozkładała na piachu wszystko, co ich zdaniem mogło nas interesować - włączywszy w to "ładne" kamienie znalezione wśród piasków pustyni. No i oczywiście żelazna zasada "no photo!"...

Wioska nieopodal Ouniaga Serir

Patrząc na nieliczne ludzkie osady, wyrastające wprost z piachu pustyni, nie sposób nie zastanawiać się, z czego też żyją mieszkający w nich ludzie. Roślinności dookoła praktycznie nie ma żadnej. Woda jest, ale nie samą wszak wodą żyje człowiek. Widok chatynek powtykanych w piasek przypomina troszkę nagrobki - dookoła żywego ducha, czasem się ktoś przemknie, ale przecież w owych chatkach mieszkają ludzie. Gdzieniegdzie wałęsa się jakaś koza... Co tu robić, co tu jeść? Turystów w Czadzie jest niewielu, ponadto niemożliwe, żeby kilka osób przemykających się po pustyni w ciągu roku wyżywiło np. osadę nad Ouniaga Serir. Owszem, nad niektórymi jeziorami wydobywa się sól. Ale nie każda osada ma do dyspozycji własne słone jezioro. No cóż, moja nieznajomość języków loklanych uniemożliwiła mi zadawanie zbyt wielu pytań na miejscu.

Czad dla białego człowieka jestw zasadzie bezpieczny. No, chyba że się biały człowiek wciska nie tam gdzie trzeba, albo staje na drodze innemu białemu. Jednak miejscowi są wobec przybyszów bardzo uprzejmi. Owszem, na granicy celnicy potrafią czasem wyjąc komuś z bagażu i wziąc sobie coś, co ich zdaniem nie powinno być wwiezione do ich kraju (taki los spotkał telefon satelitarny naszego przewodnika), ale generalnie nie dzieje się tu jakieś masowe bezprawie. Nie bałbym się chodzić po ulicach N'djameny czy Fady po zmroku. Inaczej jest z bezpieczeństwem miejscowych... Prowadzący w N'djamenie katolicką misję ksiądz Stanisław Worwa opowiadał nam o częstych przypadkach zabójstw na tle rytualnym - ot, znajduje się gdzieś porzucone ciało z wyciętymi oczyma i językiem, albo czymś innym. Co się stało? Po prostu jakiś szaman potrzebował stosownych materiałów... I tak dalej, i tak bliżej. Miejscowi są też rozdarci wewnętrznymi konfliktami przybierającymi czasem wręcz kuriozalny charakter. Szef ekipy obwożącej nas po Czadzie, niejaki Omar, pochodził z północy (był on półkrwi Toubou, półkrwi Tuaregiem). Nie lubił się wybitnie z kierowcami, pochodzącymi z południa. Pewnego dnia zarządził, że nasz kucharz ma przygotowywac posiłki tylko dla nas i dla niego, reszta ekipy ma radzić sobie z wyżywieniem sama... Wybuchł ferment, a my zastanawialiśmy się, czy nasi zagłodzeni kierowcy będą w stanie gdziekolwiek nas zawieźć - będąc 1500 km od N'djameny perspektywa powrotu na piechotę, by zdążyć na samolot do kraju, wydawała się niepokojąca, łapanie stopa - wątpliwe, zaś karawany zmierzały niekoniecznie w kierunku stolicy. W końcu udało się jakoś ugłaskać Omara, ale widać było, jak wszystkim idą z oczu iskry...

O reszcie nie ma co pisać. Resztę trzeba zobaczyć! Wędrujące karawany, obładowane bukłakami z koziej skóry (albo z dętki od opony ciężarowej…). Pustynne osady, gdzie domki wyrastają prosto z piachu, zaś dookoła – prócz owego piachu – nie ma kompletnie nic… Ryczące wielbłądy u wodopoju na przełęczy Guelta Archei. Ludzie czerpiący wodę przy studni w Sof. Uliczna smażalnia baranich udźców na targu w Fadzie. Stacja benzynowa wyposażona w beczkę i szlauch. Kobiety odkopujące swoje domy, zasypane przez noc piaskiem… Taki jest mniej więcej Czad!

Galeria z Czadu

Galeria 40 zdjęć z Czadu

Pozdrawiam